Skocz do zawartości


Zdjęcie

Genesis jeszcze raz


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
84 odpowiedzi w tym temacie

#76

Legalize.
  • Postów: 2723
  • Tematów: 123
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

Zakończe temat podsumowaniem iż odniosłem się do Aquili a nie do Ciebie Tiamat... Ty wykacujesz chec zrozumienia... Niektórym niestety tego brakuje ;)
Koniec OFFTOP
  • 0

#77

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

PHOBOS: AWARIA CZY INCYDENT WOJEN GWIEZDNYCH?


Czwartego października 1957 Związek Radziecki wystrzelił pierwszego sztucznego satelitę Ziemi, Sputnika 1, otwierając drogę, która zaprowadziła człowieka na Księżyc oraz umożliwiła statkom kosmicznym dotarcie do granic Układu Słonecznego i wejście w przestrzeń międzygwiazdową.

Dwunastego lipca 1988 Związek Radziecki wystrzelił bezzałogowy statek kosmiczny, nazwany Phobos 2, i być może spowodował tym pierwszy incydent wojen gwiezdnych – nie "gwiezdnych wojen" w sensie nazwy amerykańskiej Strategie Defense Initiative (SDI), lecz wojny z mieszkańcami innego świata.

Phobos 2 był jednym z dwóch bezzałogowych satelitów, drugim był Phobos 1. Oba, wystrzelone z Ziemi w lipcu 1988, podążały w kierunku Marsa. Phobos 1 dwa miesiące później przepadł, co według wersji oficjalnej spowodowała błędna komenda radiowa. Phobos 2 dotarł bezpiecznie do Marsa w styczniu 1989 i wszedł na orbitę wokół tej planety, co było pierwszym krokiem prowadzącym do osiągnięcia ostatecznego celu – lotu po orbicie niemal identycznej z orbitą Phobosa, małego księżyca Marsa (stąd nazwa statku), i zbadania tego księżyca specjalistycznymi przyrządami, z których część miała być opuszczona w dwóch skrzyniach na powierzchnię globu.

Wszystko szło dobrze, dopóki Phobos 2 nie zrównał się z Phobosem, księżycem Marsa. Wtedy, 28 marca 1989, radzieckie centrum kontroli lotów ujawniło nagłe "problemy" z łącznością ze statkiem; oficjalna radziecka agencja prasowa TASS doniosła, że "Phobos 2 nie skomunikował się z Ziemią, co według planu miał zrobić po wypełnieniu wczorajszego zadania związanego z marsjańskim księżycem Phobosem. Naukowcy z centrum kontroli lotów nie zdołali uzyskać trwałego połączenia radiowego:

Komunikaty te pozostawiły wrażenie, że problem nie jest beznadziejny; zapewniano przy tym, iż naukowcy z centrum kontroli lotów nie ustają w wysiłkach przywrócenia łączności ze statkiem. Radzieccy urzędnicy prowadzący program, jak również liczni specjaliści zachodni wiedzieli, że realizowana z olbrzymim nakładem sił misja Phobos reprezentuje ogromną inwestycję w kategoriach finansów, planowania i prestiżu. Chociaż statek wystrzelili Rosjanie, misja ta była w praktyce przedsięwzięciem międzynarodowym, zakrojonym na nie spotykaną wówczas skalę; brało w niej udział oficjalnie więcej niż trzynaście krajów europejskich (włącznie z Europejską Agencją Kosmiczną oraz głównymi francuskimi i zachodnioniemieckimi instytucjami naukowymi). Brytyjscy i amerykańscy naukowcy partycypowali w niej "osobiście" (za wiedzą i z błogosławieństwem swoich rządów). Rozumiano zatem, że "problem" ten jest chwilową przerwą w łączności i zostanie przezwyciężony w przeciągu kilku dni. Komunikaty telewizji i prasy radzieckiej odsłaniały powagę sytuacji, podkreślając, że nieustannie próbuje się przywrócić połączenie ze statkiem. W praktyce amerykańscy naukowcy związani z programem nie byli oficjalnie informowani o naturze problemu; kazano im wierzyć, że przerwę w łączności spowodowała awaria rezerwowego nadajnika małej mocy, który działał od czasu, kiedy główny nadajnik zawiódł.

Ale następnego dnia, gdy wciąż zapewniano opinię publiczną, że odzyskanie kontaktu ze statkiem jest osiągalne, wysokiej rangi urzędnik GIaw Kosmosu, radzieckiej agencji kosmicznej, napomknął, iż tak naprawdę nie ma na to nadziei. "W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach mamy pewność, że Phobos 2 jest stracony na dobre" – powiedział Mikołaj A. Siemionow. Na słowa, których użył – nie, że stracono kontat, lecz że statek jest "stracony na dobre" – nie zwrócono tamtego dnia szczególnej uwagi.

Trzydziestego marca w specjalnym raporcie z Moskwy dla "The New York Times" Esther B. Fein nadmienił, że "Wremia", najważniejszy radziecki dziennik telewizyjny, "nagle przestał podawać złe wiadomości o Phobosie", skupił się natomiast na udanych badaniach, jakie ten statek już przeprowadził. Radzieccy naukowcy, którzy pojawili się w programie telewizyjnym, "przedstawili pewną liczbę obrazów kosmicznych, powiedzieli jednak, że wciąż nie jest jasne, jakie wskazówki mogą wnieść te materiały do zrozumienia Marsa, Phobosa, Słońca i przestrzeni międzyplanetarnej."

Jakie "obrazy" pokazywali i o jakich "wskazówkach" mówili?

Wyjaśniło się to trochę następnego dnia, gdy doniesienia publikowane w prasie europejskiej (ale z jakiegoś powodu nie w mediach amerykańskich) ujawniły, że na ostatnich zdjęciach wykonanych przez statek dostrzeżono "niezidentyfikowany obiekt". Zdjęcia te ukazywały "niewytłumaczalny" obiekt czy "eliptyczny cień" na Marsie.

A więc takie było znaczenie lawiny zagadkowych słów w Moskwie! Hiszpański dziennik "La Epoca" (il. 92), na przykład, zamieścił w nagłówku depeszę moskiewskiego korespondenta europejskiej agencji informacyjnej EFE: "Phobos 2 sfotografował dziwne zjawisko na Marsie, zanim stracił kontakt z bazą:" Tekst tej depeszy głosi, co następuje:

Dołączona grafika


"Telewizyjny dziennik ťWremiaŤ ujawnił wczoraj, że sonda kosmiczna Phobos 2, która orbitowała nad Marsem, gdy radzieccy naukowcy stracili z nią kontakt w poniedziałek, sfotografowała niezidentyfikowany obiekt na powierzchni Marsa na parę sekund przed zerwaniem łączności".

Wiadomości telewizyjne poświęciły dłuższy odcinek dziwnym zdjęciom wykonanym przez statek przed utratą kontaktu i pokazały dwie najważniejsze fotografie; na obu zdjęciach widoczny jest olbrzymi cień.

Naukowcy określili ostatnie zdjęcie zrobione przez statek, ukazujące wyraźnie wąską elipsę, słowem ťniewytłumaczalneŤ.

Stwierdzono, że zjawisko to nie może być złudzeniem optycznym, ponieważ zostało utrwalone z tą samą wyrazistością zarówno przez kamery do kolorowej fotografii, jak przez kamery do zdjęć w podczerwieni.

Jeden z członków Stałej Komisji Kosmicznej, który nieprzerwanie pracował nad odzyskaniem połączenia z zagubioną sondą, powiedział w programie telewizji radzieckiej, że według naukowców z Komisji obiekt ten "wygląda jak cień na powierzchni Marsa".

Według obliczeń badaczy ze Związku Radzieckiego "cień", który widać na ostatniej fotografii zrobionej przez Phobosa 2, ma około 20 km długości.

Kilka dni wcześniej statek zarejestrował identyczne zjawisko, z tą różnicą, że w tym przypadku "cień" miał około 25-30 km długości.

Reporter "Wremia" zapytał jednego z członków specjalnej komisji, czy kształt tego "zjawiska" nie zasugerował mu rakiety kosmicznej, na co naukowiec odparł: "Można to sobie wyfantazjować."

(Dalej następują szczegóły o założonych zadaniach misji Phobos.)

Nie trzeba mówić, że jest to zdumiewający i dosłownie "nie z tego świata" raport, który podnosi tyle pytań, na ile odpowiada. Utrata kontaktu ze statkiem zbiegła się przez skojarzenie, by być oszczędnym w słowach, z zaobserwowaniem przez statek "obiektu na powierzchni Marsa na parę sekund przed". Winny przestępstwa "obiekt" opisywany jest jako "wąska elipsa" i nazywany również "zjawiskiem", a także "cieniem". Zaobserwowany został co najmniej dwa razy – raport nie mówi, czy w tym samym miejscu na powierzchni Marsa – i jest zdolny zmieniać swe rozmiary: za pierwszym razem miał 25-30 km; za drugim, fatalnym, około 20 km długości. A kiedy reporter "Wremia" zastanawia się, czy to była "rakieta kosmiczna", naukowiec odpowiada: "Można to sobie wyfantazjować." A więc czym to było – albo czym to jest?

Autorytatywny tygodnik "Aviation Week & Space Technology" z 3 kwietnia 1989 opublikował raport o tym incydencie oparty na kilku źródłach z Moskwy, Waszyngtonu i Paryża (władze w tym ostatnim mieście były mocno zaangażowane w tę sprawę, ponieważ stwierdzenie awarii sprzętu rzuciłoby cień na francuski wkład w tę misję, natomiast "dopust Boży" nie zaszargałby opinii francuskiego przemysłu kosmicznego). W wersji przedstawionej przez "AW&ST" potraktowano całe zdarzenie jako "problem komunikacyjny", który pozostał nie rozwiązany mimo tygodnia usiłowań "przywrócenia kontaktu". Podano w niej informację, że urzędnicy zajmujący się programem w Radzieckim Instytucie Badań Kosmicznych w Moskwie orzekli, iż ów problem zaistniał "po sesji gromadzącej dane i obrazy", po której to sesji Phobos 2 miał zmienić ustawienie swojej anteny. "Ta część sesji, w której zbierano dane, przebiegała zgodnie z planem, ale potem nie można już było nawiązać nie zakłóconego kontaktu z Phobosem 2." W tamtym czasie statek znajdował się na niemal kolistej orbicie wokół Marsa i był w fazie "końcowych przygotowań do spotkania. z Phobosem" (księżycem).

Podczas gdy ta wersja przypisała cały incydent problemowi "utraty komunikacji", raport, jaki się ukazał kilka dni później w "Science" z 7.01.1989 mówił o "oczywistej utracie Phobosa 2" – utracie samego statku, a nie tylko komunikacyjnego połączenia z nim. Stało się to – stwierdził prestiżowy magazyn – "27 marca, gdy statek zmienił swoje dotychczasowe położenie względem Ziemi, aby obserwować mały księżyc Phobos, co było głównym celem jego misji. Kiedy nadszedł dla statku właściwy moment do wykonania manewru i automatycznego przestrojenia anteny w kierunku Ziemi, niczego nie usłyszano."

Magazyn stwierdził dalej, że podobnie jak cały incydent, pozostaje nie wyjaśniona "wąska elipsa" na powierzchni Marsa: "Kilka godzin później odebrano słaby sygnał, ale kontrolerom nie udało się nawiązać łączności. Przez następny tydzień niczego nie słyszano".

Ze wszystkich poprzednich raportów i oświadczeń wyłania się opis incydentu jako nagłej i całkowitej "utraty łączności". Tłumaczono to tym, że statek zwróciwszy swoje anteny w kierunku Phobosa, z jakiegoś nieznanego powodu nie zdołał powtórnie nastawić anteny przeznaczonej do kontaktu z Ziemią. Ale jeżeli antena pozostawała zablokowana w pozycji odwróconej od Ziemi, jak to było możliwe, że "kilka godzin później otrzymano słaby sygnał"? A jeśli antena rzeczywiście przestroiła się prawidłowo w kierunku Ziemi, co spowodowało nagłą ciszę przez parę godzin, po których usłyszano zbyt słaby sygnał, by można było utrzymać połączenie?

Pytanie, jakie się nasuwa, jest właściwie proste: czy statek Phobos 2 został uderzony "czymś", co rozbroiło statek, który wydał ostatnie tchnienie w postaci słabego sygnału kilka godzin później?

Był jeszcze jeden raport; ukazał się w "AW&ST" 10 kwietnia 1989. Powiedziano w nim, że radzieccy naukowcy zasugerowali, iż Phobos 2 "nie ustabilizował się w prawidłowej pozycji, zapewniającej właściwe ustawienie anteny o dużym wzmocnieniu w kierunku Ziemi". To, rzecz jasna, zdumiało wydawców magazynu, ponieważ, jak była o tym mowa w raporcie, statek Phobos 2 wyposażony był w "układ trzyosiowej stabilizacji", zdobycz technologii opracowanej dla radzieckiego statku Venera; układ ten w misjach wenusjańskich funkcjonował doskonale.

Pozostaje więc tajemnicą, co spowodowało, że utracono kontrolę nad statkiem. Czy była to awaria, czy jakiś czynnik zewnętrzny – może uderzenie? Francuskie źródła tygodnika dostarczyły szczegółów pobudzających wyobraźnię:

"Jeden z kontrolerów kaliningradzkiego centrum kontroli lotów powiedział, że szczątkowe sygnały, które otrzymano po sesji gromadzącej dane, sprawiały wrażenie, jakby ťstatek kręcił się wokół własnej osiŤ".

Innymi słowy, Phobos 2 zachowywał się tak, jakby wpadł w korkociąg.

A właściwie co Phobos 2 "obserwował", gdy wydarzył się ten incydent? Mamy już dobre wyobrażenie o tym dzięki raportom "Wremia" i europejskich agencji prasowych. Lecz mamy jeszcze oświadczenie zawarte w raporcie "AW&ST" z Paryża, cytującym Aleksandra Dunajewa, prezesa radzieckiej administracji G1awKosmosu:

"Na jednej z fotografii widoczny jest obiekt o dziwnym kształcie, znajdujący się między statkiem a Marsem. Mógł to być gruz orbitujący wokół Phobosa lub własny podzespół napędowy Phobosa 2, odrzucony po wprowadzeniu statku na orbitę Marsa – tego po prostu nie wiemy".

Ta wypowiedź nie złamała zasady trzymania języka za zębami. Orbitery Vikinga nie pozostawiły żadnego gruzu na orbicie Marsa i nic nie wiadomo o żadnym "gruzie" powstałym wskutek ziemskiej działalności. Drugą "możliwość", czyli przypuszczenie, że obiekt orbitujący wokół Marsa między planetą a statkiem Phobos 2 był odrzuconym podzespołem statku, można łatwo zanegować, gdy spojrzy się na formę i budowę Phobosa 2 (il. 93); żadna z jego części nie ma kształtu "wąskiej elipsy". Co więcej, w programie "Wremia" ujawniono, że ów "cień" miał 20, 25 czy 30 kilometrów długości. Otóż prawdą jest, że obiekt może rzucać cień znacznie dłuższy niż on sam, zależnie od kąta padania światła; jednakże część Phobosa 2, mierzona w centymetrach, nie mogła przecież rzucać cienia mierzonego w kilometrach. Czymkolwiek był zaobserwowany obiekt, nie był to ani gruz, ani odrzucony podzespół.

Dołączona grafika


W tamtym czasie zastanawiałem się, dlaczego w oficjalnych domysłach nie brano pod uwagę z pewnością najbardziej naturalnej i wiarygodnej trzeciej możliwości, a mianowicie, że to, co zaobserwowano, było rzeczywiście cieniem – ale cieniem samego Phobosa, księżyca Marsa. Księżyc ten opisuje się najczęściej jako mający "formę kartofla" (il. 94), jego średnica wynosi około 27 km – rozmiar zbliżony do wielkości "cienia" wzmiankowanego w pierwszych raportach. Przypomniałem sobie zrobioną przez Marinera 9 fotografię zaćmienia Marsa, spowodowanego cieniem Phobosa. Czy nie mogłoby to być rozwiązaniem zagadki, pomyślałem, wokół której powstało tyle hałasu, wyjaśnieniem przynajmniej "wyglądu" zjawiska, jeśli nie przyczyny zaginięcia statku Phobos 2?

Dołączona grafika


Odpowiedź przyszła jakieś trzy miesiące później. Władze radzieckie, naciskane przez międzynarodowych udziałowców misji Phobos, żeby dostarczyły więcej określonych danych, wyemitowały okrojoną transmisję telewizyjną Phobosa 2, przesłaną na Ziemię w ostatnich chwilach (nie pokazano ostatnich ujęć), odebraną kilka sekund przed zamilknięciem statku. Sekwencję tę pokazały niektóre stacje telewizyjne w Europie i Kanadzie w swych programach "przeglądu tygodniowego" jako ciekawostkę, a nie bieżącą wiadomość dziennika telewizyjnego.

W przedstawionym w ten sposób telewizyjnym obrazie rzucały się w oczy dwie anomalie. Pierwszą była sieć prostych linii w strefie marsjańskiego równika; niektóre linie były krótkie, niektóre dłuższe, niektóre cienkie, inne na tyle szerokie, by sprawiać wrażenie prostokątów "wytłoczonych" na powierzchni Marsa. Ułożone w równoległe rzędy, tworzyły wzór zajmujący powierzchnię około 600 km2. Ta "anomalia" zdawała się zdecydowanie różnić od jakiegokolwiek naturalnego zjawiska.

Telewizyjny obraz komentował na żywo dr John Becklake z Angielskiego Muzeum Nauki. Określił ten fenomen jako bardzo zagadkowy, ponieważ wzór widziany na powierzchni Marsa został zdjęty nie kamerą optyczną statku, lecz kamerą do zdjęć w podczerwieni – kamerą, która rejestruje obraz obiektów korzystając z ciepła, jakie emitują, a nie z gry światła i cienia na ich powierzchni. Innymi słowy, wzór równoległych linii i prostokątów pokrywający powierzchnię około 600 km2 był źródłem promieniowania termicznego. Jest wysoce nieprawdopodobne, żeby jakieś naturalne źródło promieniowania cieplnego (na przykład gejzer lub skupisko minerałów radioaktywnych pod powierzchnią) utworzyło tak regularny wzór geometryczny. Wielokrotnie oglądany, wzór ten zdecydowanie wyglądał na sztuczny; ale czym był, komentujący naukowiec powiedział – "naprawdę nie wiem".

Ponieważ nie podano do wiadomości publicznej żadnych współrzędnych, pozwalających dokładnie określić miejsce tej "osobliwości", nie jest możliwe ustalenie jej położenia względem innego zagadkowego obiektu na powierzchni Marsa, sfotografowanego przez Marinera 9 (klatka 4209-75). Obiekt ten znajduje się także w strefie równika (pod długością 186,4) i opisywany jest jako "niezwykły układ wcięć z wystającymi ramionami, odchodzącymi od osi centralnej". Według naukowców NASA powstał on wskutek stopienia i zapadnięcia się warstw zmarzliny. Układ tych wcięć, przywodzący na myśl strukturę współczesnego lotniska z kolistym środkiem, od którego promieniście odchodzą podłużne budowle kryjące samoloty, można wyraźniej sobie uzmysłowić, gdy odwróci się zdjęcie (co ukaże części obniżone jako wystające – il. 95).

Dołączona grafika


Przejdziemy teraz do drugiej "anomalii" pokazanej w telewizyjnej sekwencji. Widziany na powierzchni Marsa, wyraźnie zarysowany ciemny kształt można rzeczywiście określić jako "wąską elipsę"; takich słów użyto w pierwszej depeszy z Moskwy. (Tablica N jest klatką z radzieckiej sekwencji telewizyjnej.) Nie ma wątpliwości, że wygląda inaczej niż cień Phobosa, zarejestrowany osiemnaście lat wcześniej przez Marinera 9 (tab. O). Ten drugi jest cieniem o kształcie zaokrąglonej elipsy i zamazanych brzegach, co odpowiada nierównej powierzchni tego księżyca. "Anomalia" zauważona podczas transmisji Phobosa 2 była wąską elipsą o raczej ostrych niż zaokrąglonych wierzchołkach (kształt znany w handlu diamentami jako "markiza") oraz brzegach raczej wyraźnych niż zamazanych. Cień ten zarysował się ostro na tle rozświetlonego kręgu na powierzchni Marsa. Dr Becklake określił to jako "coś, co znajduje się między statkiem a Marsem, jako że niżej widzimy powierzchnię Marsa" i podkreślił, że obiekt zarejestrowała zarówno kamera optyczna, jak kamera do zdjęć w podczerwieni (reagująca na promieniowanie termiczne).

Dołączona grafika
Dołączona grafika


Wszystko to wyjaśnia, dlaczego Rosjanie nie sugerowali, że ciemna "wąska elipsa" mogła być cieniem Księżyca.

Gdy zatrzymano obraz na ekranie, dr Becklake wyjaśnił, że statek wykonał to zdjęcie w czasie, kiedy zrównywał się z Phobosem (księżycem). "Gdy ostatni obraz był w połowie drogi – powiedział – oni [Rosjanie] zobaczyli coś, czego tam być nie powinno". Rosjanie – kontynuował – "nie ujawnili jeszcze tego ostatniego obrazu, a my nie będziemy zgadywać, co przedstawiał".

Ponieważ ostatnia klatka – czy klatki – nie została publicznie ujawniona nawet rok po incydencie, można tylko się domyślać, przypuszczać lub wierzyć pogłoskom, według których ostatnie ujęcie, od połowy drogi jego transmisji, ukazuje "coś, czego tam być nie powinno", coś zbliżającego się z wielką szybkością do Phobosa 2 i zderzającego się z nim, czego skutkiem było natychmiastowe przerwanie transmisji. Potem, według wyżej przytoczonych raportów, po paru godzinach odebrano słabe sygnały, zbyt zniekształcone, żeby je można było odczytać. (Raport ten mimochodem zadaje kłam początkowemu wyjaśnieniu, że statek nie mógł ustawić swoich anten w kierunku Ziemi.)

W "Nature" z 19.10.1989 radzieccy naukowcy opublikowali serię raportów naukowych omawiających eksperymenty, jakie Phobos 2 zdołał przeprowadzić. Z trzydziestu siedmiu stron tych opisów zaledwie trzy akapity poświęcono sprawie utraty statku. Raport przyznaje, że statek wpadł w ruch obrotowy (wokół własnej osi) albo z powodu awarii komputera, albo dlatego, że Phobosa 2 "uderzył" jakiś nieznany obiekt (teorię, że była to kolizja z "chmurą pyłową", raport odrzuca).

A więc czym było to "coś, czego tam być nie powinno", co zderzyło się z Phobosem 2, czyli uderzyło go? Co zawiera wciąż utajniona ostatnia klatka (czy klatki)? W wywiadzie dla "AW&ST" prezes radzieckiego odpowiednika NASA, gdy próbował wyjaśnić nagłą utratę łączności ze statkiem, ostrożnie poruszył temat ostatniej klatki, mówiąc:

"Wydaje się, że na jednym zdjęciu widać między statkiem a Marsem obiekt o dziwnym kształcie".

Jeśli nie był to "gruz" ani "pył", ani "odrzucony element Phobosa 2", czym był ów "obiekt", który, co przyznają teraz wszystkie relacje z tego incydentu, zderzył się ze statkiem – obiekt, którego uderzenie było wystarczająco silne, żeby wprawić statek w ruch obrotowy, i którego obraz został utrwalony na ostatnich klatkach zdjęciowych?

"Po prostu nie wiemy" – powiedział szef radzieckiego programu kosmicznego.

Ale wszystkie oznaki, że na Marsie istnieje baza kosmiczna, oraz dziwny "cień" zarejestrowany na niebie tej planety prowadzą w sumie do budzącego grozę wniosku: to, co kryją w sobie utajnione klatki, jest dowodem, że utrata Phobosa 2 nie była wypadkiem, lecz incydentem.

Być może pierwszym incydentem wojen gwiezdnych – zestrzeleniem przez obcych z innej planety ziemskiego statku, który zbliżył się za bardzo do ich marsjańskiej bazy.

Czy nie uszło uwagi czytelnika, że odpowiedź radzieckiego szefa badań kosmicznych, "po prostu nie wiemy", na pytanie, czym był ten "obiekt o dziwnym kształcie między statkiem a Marsem", równała się wyznaniu, że było to UFO – Niezidentyfikowany Obiekt Latający?

W ostatnich dziesięcioleciach, odkąd to zjawisko, nazywane zrazu latającymi talerzami, a później UFO, stało się znaną na całym świecie, nie wyjaśnioną sensacją, żaden szanujący się naukowiec nie poruszył tego tematu nawet mimochodem – a jeśli, to tylko po to, żeby wyśmiać tę sprawę i każdego, kto jest na tyle głupi, żeby brać ją na poważnie.

"Współczesna era UFO", według Antonio Huneeusa, autora książek naukowych i światowej sławy prelegenta zajmującego się tematem UFO, zaczęła się 24 czerwca 1947, kiedy Kenneth Arnold, amerykański pilot i biznesmen, zaobserwował dziewięć srebrnych dysków, lecących w szyku nad Cascade Mountains w stanie Waszyngton. Termin "latający talerz", który wszedł potem w użycie, pochodzi od słów Arnolda, opisującego te tajemnicze obiekty.

Chociaż po "przypadku Arnolda" nastąpiły dalsze incydenty, zaobserwowane podobno na całym terenie Stanów Zjednoczonych i w innych częściach świata, przypadkiem, który uważa się za najbardziej znaczący i wciąż się go omawia (a nawet dramatyzuje w telewizji), jest domniemana katastrofa "obcego statku kosmicznego", który 2 lipca 1947 – tydzień po obserwacji Arnolda – roztrzaskał się na ranczo koło Roswell w stanie Nowy Meksyk. Tamtego wieczoru widziano na niebie nad tym terenem jasno świecący obiekt w kształcie dysku; następnego dnia farmer William Brazel znalazł na swoim polu położonym na północny zachód od Roswell porozrzucane szczątki wraku. Wrak oraz "metal" tych szczątków wyglądał dziwnie; o odkryciu powiadomiono pobliską bazę Powietrznych Sił Zbrojnych w Roswell Field (która w tamtym czasie jako jedyna w świecie dysponowała bronią nuklearną). Oficer wywiadu, Jesse Marcel, wraz z oficerem kontrwywiadu udał się na miejsce katastrofy zbadać szczątki. Kawałki te, mające różny kształt, sprawiały optyczne i dotykowe wrażenie drewna balsa, ale nie były drewnem; mimo poważnych wysiłków badaczy nie można ich było spalić ani wygiąć. Na jednym fragmencie znaleziono znaki geometryczne, które nazywano później "hieroglifami". Po powrocie do bazy dowódca jednostki polecił oficerowi rzecznikowi zawiadomić prasę (w oświadczeniu datowanym na 7 lipca 1947), że personel AAF odnalazł części "rozbitego latającego talerza". Z oświadczenia tego zrobiono nagłówek w The Roswell Daily Record (il. 96); wiadomość podchwyciła też radiowa służba prasowa w Albuquerque w stanie Nowy Meksyk. Po kilku godzinach wystosowano nowe, zastępujące pierwsze, oficjalne oświadczenie, w którym twierdzono, że są to szczątki balonu meteorologicznego. Gazety wydrukowały sprostowanie; a według niektórych relacji radiostacjom przykazano, żeby przestały nadawać pierwszą wersję, wydając im polecenie: "Przerwać transmisję. Kwestia bezpieczeństwa narodowego. Nie trans znitować".

Dołączona grafika


Mimo tej poprawionej wersji i dalszych oficjalnych zaprzeczeń, że w Roswell miał miejsce jakiś incydent z "latającym talerzem", wiele osób zaangażowanych w to wydarzenie do dziś dnia upiera się przy pierwszej wersji. Wielu też zapewnia, że w pobliskim miejscu rozbicia się innego "latającego talerza" (w rejonie położonym na północ od Soccoro, Nowy Meksyk) cywilni świadkowie widzieli nie tylko wrak, lecz także kilka ciał martwych osobników podobnych do ludzi. Te ciała, a także ciała domniemanych "obcych", którzy rozbili się w jeszcze innej, późniejszej katastrofie, zostały, co relacjonowały różne źródła, poddane badaniom w Wright-Patterson Air Force Base w Ohio. Według dokumentu znanego w kręgach ufologów jako MJ-12 lub Majestic-12 (niektórzy twierdzą, że są to dwa różne dokumenty), prezydent Truman powołał we wrześniu 1947 zaprzysiężoną, supertajną komisję specjalistów do zbadania sprawy Roswell i podobnych incydentów. Autentyczność tego dokumentu pozostaje jednak nie sprawdzona. Faktem jest, że senatorowi Barry'emu Goldwaterowi, który albo stał na czele, albo wchodził w skład zarządu komitetów w służbie wywiadu, sił zbrojnych, dowództwa taktycznego oraz instytucji naukowych związanych z technologią kosmiczną, ustawicznie odmawiano dostępu do tak zwanego niebieskiego pokoju (Blue Room) w bazie Wright-Patterson. "Dawno temu, po długich staraniach zaprzestałem prób uzyskania dostępu do tak zwanego niebieskiego pokoju w bazie Wright-Patterson, ponieważ każdy kolejny dowódca bazy odmawiał mojej prośbie" – napisał w ankiecie w roku 1981. "Tej rzeczy nadano tak wysoką rangę [...], że po prostu nie sposób dowiedzieć się czegokolwiek o tej sprawie".

W reakcji na wciąż powtarzające się doniesienia o przypadkach zaobserwowania UFO oraz na niepokój wywołany przesadnym utajnieniem tej kwestii przez czynniki oficjalne, Siły Powietrzne USA przeprowadziły kilka programów badawczych zjawiska UFO w ramach takich projektów, jak Sign, Grudge i Blue Book. W latach 1947-69 zbadano około trzynastu tysięcy doniesień o UFO i ogólnie rzecz biorąc, uznano je za zjawiska naturalne: balony, samoloty lub po prostu twory wyobraźni. Ale około siedmiuset przypadków pozostało nie wyjaśnionych. W 1953 roku Biuro Wywiadu Naukowego CIA zwołało zespół naukowców i przedstawicieli rządu, znany jako Robertson Panel. Grupa ta spędziła bitych dwanaście godzin na oglądaniu filmów rejestrujących UFO i poznawaniu historii oglądanych obiektów. Po zbadaniu uzupełniających informacji, grono zaopiniowało, że "większość przypadków można racjonalnie wytłumaczyć". Przedstawiony materiał wykazuje jednak – stwierdzili uczestnicy zebrania – że pozostałej części tych incydentów nie można wytłumaczyć przyczynami ziemskimi, wobec czego "jedynym wyjaśnieniem wielu z tych przypadków jest przyjęcie ich ťpozaziemskiegoŤ charakteru, mimo że współczesna wiedza astronomiczna o Układzie Słonecznym każe traktować możliwość istnienia istot rozumnych [...] gdziekolwiek indziej niż na Ziemi jako skrajnie nieprawdopodobną".

Podczas gdy czynniki oficjalne nie przestawały "demaskować" doniesień o UFO (innym programem badawczym, podobnie pomyślanym i podobnie wnioskującym, był rządowo upełnomocniony Naukowy Program Badań Niezidentyfikowanych Obiektów Latających, prowadzony przez Uniwersytet w Kolorado w latach 1966-1969), liczba przypadków zaobserwowań i "spotkań" nie przestawała wzrastać. W licznych krajach powstały amatorskie grupy badaczy cywilnych. Obecnie grupy te klasyfikują spotkania z UFO; przypadkami "drugiego stopnia" zwane są incydenty pozostawiające fizyczny dowód (ślady po lądowaniu lub części maszyn), o przypadkach "trzeciego stopnia" mówi się wtedy, gdy dochodzi do kontaktu z pilotami UFO.

Poprzednie opisy UFO były zróżnicowane: od "latających talerzy" do "statków w kształcie cygar". Teraz w większości przypadków opisuje się je jako koliste konstrukcje, osiadające, jeśli lądują, na trzech lub czterech wysuwanych nogach. Opisy pilotów stały się także bardziej ujednolicone: podobni do ludzi o wzroście od 1 do 1,2 m z wielkimi, bezwłosymi głowami i bardzo dużymi oczami (il. 97a, B). Według relacji przypuszczalnie naocznego świadka, oficera wywiadu wojskowego, który widział "odnalezione UFO i ciała obcych" w "tajnej bazie w Arizonie", ci podobni do ludzi osobnicy "byli bardzo, bardzo biali; nie mieli uszu ani nozdrzy. Mieli tylko otwory i maleńkie usta; ich oczy były olbrzymie. Nie mieli zarostu na twarzy ani włosów na głowie, ani włosów łonowych. Byli nadzy. Myślę, że najwyższy z nich mógł mieć około jednego metra wzrostu, może trochę więcej". Świadek dodał, że nie widział u nich genitaliów ani gruczołów piersiowych, chociaż niektórzy wyglądali na osobników męskich, inni zaś na żeńskich.

Dołączona grafika


Doniesienia o przypadkach zaobserwowania UFO czy kontaktach z nimi napływają od wielkiej rzeszy ludzi wszelkich profesji i z każdego zakątka świata. Na przykład prezydent Jimmy Carter w kampanii wyborczej w 1976 roku ujawnił, że widział UFO. Podjął działania na rzecz "udostępnienia opinii publicznej i naukowcom każdej osiągalnej w kraju informacji o zaobserwowaniu UFO"; ale z przyczyn, jakich nigdy nie podano, jego obietnica wyborcza nie została dotrzymana.

Poza polityką oficjalnego "demaskowania" doniesień o UFO, stosowaną przez władze amerykańskie, tym, co irytuje Amerykanów przekonanych o istnieniu UFO, jest postawa czynników oficjalnych, które staraj się wywołać wrażenie, że instytucje rządowe przestały się interesować nawet kwestią sprawdzania nadchodzących raportów o UFO, podczas gdy raz po raz wychodzi na jaw, że ta czy inna instytucja rządowa, włącznie z NASA, ani na chwilę nie przestaje pilnie badać tego zjawiska. W Związku Radzieckim natomiast Instytut Badań Kosmicznych opublikował w 1979 roku rezolucję o "Obserwacjach Anomalnych Zjawisk Atmosferycznych" ("anomalne zjawiska atmosferyczne" to rosyjski termin określający UFO), a w 1984 roku Radziecka Akademia Nauk powołała stałą komisję do badań tego rodzaju osobliwości. Ze strony wojskowej przedmiot ten wszedł w zakres jurysdykcji GRU (wywiadu wojskowego radzieckiego sztabu generalnego); jego zadaniem było ustalenie, czy UFO są "tajnymi pojazdami obcych mocarstw", nieznanymi zjawiskami naturalnymi, czy "załogowymi lub bezzałogowymi, pozaziemskimi sondami, obserwującymi Ziemię".

Wśród licznych poświadczonych lub rzekomych przypadków zaobserwowania UFO w Związku Radzieckim, znajdują się raporty radzieckich kosmonautów. We wrześniu 1989 roku władze radzieckie wykonały znaczący krok zezwalając rządowej agencji prasowej TASS opublikować reportaż o incydencie z UFO w Woroneżu w taki sposób, że wiadomość ta znalazła się w czołówkach gazet całego świata. Mimo typowego w takich razach sceptycyzmu, TASS relacjonowała tę historię jako autentyczną.

Władze francuskie są też mniej "demaskatorskie" niż władze amerykańskie. W roku 1977 Narodowa Agencja Kosmiczna Francji (CNES) na zebraniu zarządu w Tuluzie ustanowiła Wydział Badań Niezidentyfikowanych Obiektów w Przestrzeni Powietrznej (GEPAN), przemianowany ostatnio na Service d'Expertise des Phenomenes de Rentree Atmospherique, wyznaczając mu ten sam cel: rejestrowanie i analizowanie doniesień o UFO. Do głośniejszych przypadków obserwacji UFO zaliczają się uzupełniające oględziny miejsc (włącznie z analizą gleby), w których widziano lądujące UFO; badania te stwierdziły "obecność śladów, jakich nie można zadowalająco wyjaśnić". Większość francuskich naukowców podziela lekceważący stosunek swych kolegów z innych krajów do tego tematu, jakkolwiek ci, którzy się zaangażowali w badania UFO i wyrazili swoją opinię, zgadzają się, że zjawisko to jest "przejawem działania istot pozaziemskich".

W Wielkiej Brytanii kurtyna nad zjawiskiem UFO opuszczona jest szczelnie, mimo takich wysiłków, jak indagacje Grupy Badaczy UFO Izby Lordów, zainicjowanej przez Lorda Clancarty (audytorium, przed którym miałem zaszczyt przemawiać w 1980 roku). Brytyjskie doświadczenia w tym względzie, jak również doświadczenia wielu innych krajów, opisane są dość szczegółowo w książce Timothy Gooda Above Top Secrer (1987). Bogactwo cytowanych czy reprodukowanych w książce Gooda dokumentów prowadzi do wniosku, że początkowo różne rządy "przykrywały" swoje ustalenia na ten temat, ponieważ podejrzewały, że UFO są zaawansowanymi technicznie samolotami jakiegoś mocarstwa, przyznanie zaś wyższości technicznej wrogowi nie leżało w interesie rządów. Ale kiedy w domysłach (lub wiedzy na ten temat) pozaziemska natura UFO wysunęła się na pierwszy plan, pamięć o panice, jaką wywołało słuchowisko radiowe Orsona Wellesa "Wojna światów", stała się głównym uzasadnieniem tego, co entuzjaści UFO nazywają przykrywką.

Prawdziwym problemem związanym z UFO jest dla wielu osób brak spójnej i przekonującej teorii, wyjaśniającej pochodzenie i cel UFO. Skąd one się biorą? I dlaczego?

Ja sam nie zetknąłem się osobiście z UFO, nie mówiąc już o tym, że nic byłem poddawany obdukcjom i eksperymentom przez podobnych do ludni osobników o eliptycznych głowach i wyłupiastych oczach – takie incydenty widziało i doświadczyło wiele osób, jeśli doniesienia te są prawdziwe. Ale kiedy pytają mnie, czy wierzę w UFO, odpowiadam na to czasem pewną relacją. Wyobraźmy sobie, mówię do ludzi w pokoju lub do audytorium na sali, że drzwi wejściowe otwierają się z trzaskiem i wpada do środka młody człowiek w stanie wielkiego wzburzenia, aż do utraty tchu wyczerpany biegiem; ignorując nasze zebranie, krzyczy po prostu: "Nie uwierzycie, co mi się przydarzyło!" Opowiada dalej, że był na wycieczce poza miastem, że się ściemniło, a on był zmęczony, że znalazł jakieś kamienie, położył na nich swój plecak, oparł na nim głowę jak na poduszce i zasnął. Potem został nagle obudzony, nie dźwiękiem, lecz jasnymi światłami. Spojrzał i zobaczył jakieś istoty wchodzące w górę i schodzące w dół po drabinie. Drabina była skierowana w niebo, prowadziła do wiszącego nad ziemią, kolistego obiektu. W tym obiekcie było wejście, przez które buchało światło z wewnątrz; na tle światła rysowała się sylwetka dowódcy tych istot. Widok był tak przerażający, że nasz chłopak zemdlał. Gdy się ocknął, nie było już nic do zobaczenia. Wszystko, co tam było, zniknęło.

Wciąż wzburzony swoim przeżyciem, młody człowiek kończy opowieść mówiąc, że ostatecznie nie ma pewności, czy to, co widział, było rzeczywistością, czy wizją, a może snem. Jak myślicie, czy można mu wierzyć?

Powinniśmy mu wierzyć, mówię wtedy, jeśli wierzymy w Biblię, ponieważ to, co teraz opowiedziałem, jest historią o wizji Jakuba, przedstawioną w rozdziale 28 Genesis. Chociaż był to obraz widziany w transie podobnym do snu, Jakub nie wątpił, że ten obraz był realny, i powiedział:

"Zaprawdę, Jahwe jest na tym miejscu,
a ja nie wiedziałem [...]
Nic tu innego, tylko dom bogów
i brama do nieba".


Kiedyś na konferencji, podczas której inni prelegenci roztrząsali temat UFO, wskazałem na fakt, że nie ma czegoś takiego, jak Niezidentyfikowane Obiekty Latające. Są one niezidentyfikowane czy niewytłumaczalne dla kogoś, kto je zauważy, lecz ci, którzy je pilotują, doskonale wiedzą, czym one są. Co oczywiste, wiszący nad ziemią statek, widziany przez Jakuba, został natychmiast rozpoznany przez niego jako przedmiot należący do Elohim, bogów. Nie wiedział tylko, wyjaśnia Biblia, że miejsce, na którym spał, było jednym z ich lądowisk.

Biblijna opowieść o wniebowstąpieniu proroka Eliasza opisuje ów pojazd jako ognisty rydwan. Natomiast prorok Ezechiel w swej dobrze udokumentowanej wizji przedstawia niebiański czy powietrzny pojazd, który sprawiał wrażenie gwałtownego wiatru i mógł lądować na czterech kołach.

Starożytne wizerunki i terminologia świadczą o tym, że nawet wtedy rozróżniano typy latających maszyn i ich pilotów. Były pojazdy rakietowe (il. 98a) służące jako wahadłowce i były orbitery; widzieliśmy już, jak wyglądali astronauci Anunnaki i jak wyglądali orbitujący Igigi. Były też "śmigłe ptaki", czyli "niebiańskie izby", jakie nazywamy teraz helikopterami oraz samolotami VTOL (Uertical Take-Off and Land); jak te pojazdy wyglądały w starożytności, widać na fresku w osadzie po wschodniej stronie Jordanu, w pobliżu miejsca, z którego Eliasz został wzięty do nieba (il. 98b). Bogini Inanna/Isztar lubiła pilotować swoją "niebiańską izbę", ubrana w tamtych czasach jak pilot z pierwszej wojny światowej (il. 98c).

Dołączona grafika


Znaleziono też inne wizerunki – gliniane figurki wyobrażające istoty podobne do ludzi, z eliptycznymi głowami i wielkimi, skośnymi oczami (il. 99). Niezwykłą cechę stanowi ich dwupłciowość (albo bezpłciowość): są przedstawiani z narządami obu płci.

Dołączona grafika


Z rysunków "humanoidów" wykonanych przez tych, którzy twierdzą, że widzieli pilotów UFO, wyraźnie widać, że te istoty nie wyglądają jak my co znaczy, że nie wyglądają jak Anunnaki. Wyglądają raczej jak dziwne humanoidy przedstawione w starożytnych figurkach.

To podobieństwo może stanowić ważną wskazówkę co do tożsamości przypuszczalnych pilotów domniemanych UFO, owych drobnych istot o gładkiej skórze, eliptycznych głowach i dziwnych, wielkich oczach, stworów, które nie mają organów płciowych i włosów. Jeśli te opowieści są prawdziwe, to istoty widziane przez "świadków" nie są ludźmi, rozumnymi istotami z innej planety – lecz antropomorficznymi robotami.

Choćby tylko niewielki procent tych raportów był prawdziwy, to stosunkowo wielka liczba wizyt pozaziemskich statków, które ostatnio dotarły do Ziemi, sugeruje, że żadnym sposobem nie mogły one w tej liczbie i z taką częstotliwością przybywać z odległej planety. Jeśli nas odwiedzają, muszą przybywać z kosmicznego sąsiedztwa.

A jedynym możliwym do przyjęcia kandydatem w tym względzie jest Mars – i jego księżyc Phobos.

* * *



Powody uczynienia z Marsa bazy wypadowej, służącej kosmitom w ich wyprawach na Ziemię, powinny być już jasne. Świadectwa wspierające moją sugestię, że Mars był w przeszłości bazą kosmiczną Anunnaki, zostały przedstawione. Okoliczności, w jakich zaginął Phobos 2, wskazują na to, że ktoś wrócił na Marsa – ktoś zdecydowany niszczyć statki "intruzów". Jak do tego wszystkiego pasuje księżyc Phobos?

Pasuje po prostu świetnie.

Aby zrozumieć dlaczego, rozpatrzmy i wymieńmy powody, dla których zorganizowano w 1989 roku misję Phobos. Obecny Mars ma dwa niewielkie satelity, Phobosa i Deimosa. Uważa się, że obydwa te ciała niebieskie nie są oryginalnymi księżycami Marsa, lecz przechwyconymi na jego orbitę planetoidami. Są to ciała typu węglowego (patrz omówienie planetoid w rozdziale 4), a zatem zawierają znaczne ilości wody, głównie w postaci lodu płytko pod powierzchnią. Wysunięto sugestię, że za pomocą baterii słonecznych lub niewielkiego generatora jądrowego można by stopić lód, aby otrzymać wodę. Wodę można by potem rozłożyć na tlen konieczny do oddychania i wodór, który posłużyłby jako paliwo. Wodór można by też łączyć z obecnym na księżycu węglem, aby uzyskać węglowodory. Podobnie jak inne planetoidy, ciała te zawierają azot, amoniak i inne związki organiczne. Ogółem wziąwszy, księżyce te mogłyby stać się samowystarczalnymi bazami – darem natury.

Deimos byłby mniej odpowiedni do tego celu. Orbituje w odległości mniej więcej 24 000 km od Marsa; jego średnica waha się od 11 do 14 km. O wiele większy Phobos (o średnicy od 19 do 27 km) znajduje się w odległości zaledwie około 9000 km od Marsa – krótki skok dla wahadłowca czy transportera przemieszczającego się z jednego miejsca na drugie. Jako że Phobos (tak samo jak Deimos) krąży wokół Marsa w płaszczyźnie równikowej, może być obserwowany z Marsa (można też z niego prowadzić obserwacje Marsa) w pasie między sześćdziesiątym piątym północnym i południowym równoleżnikiem – w pasie tym znajdują się wszystkie niezwykłe, wyglądające na sztuczne obiekty na Marsie, z wyjątkiem "miasta Inków". Co więcej, ze względu na swą bliskość Phobos wykonuje około 3,5 okrążenia wokół Marsa podczas jednego dnia marsjańskiego – jest prawie zawsze obecny.

Tym, co dodatkowo przemawia za kandydaturą Phobosa do stania sil naturalną bazą na orbicie Marsa, jest jego znikoma siła ciążenia w porównaniu z Ziemią czy nawet Marsem. Aby wystartować z Phobosa, nie trzeba większej energii niż ta, która nadaje pojazdowi prędkość ucieczki 24 km na godzinę; i odwrotnie, wystarczy niewielka siła, aby wyhamować statek przy lądowaniu.

Z tych powodów wysłano tam dwa radzieckie statki, Phobos 1 i Phobos 2. Publiczną tajemnicą pozostawał fakt, że misja ta była ekspedycją zwiadowczą, mającą zbadać warunki planowanego wysadzenia na Marsie "pojazdu-robota" w 1994 roku, a potem wysłania tam misji załogowej z zadaniem założenia bazy w następnym dziesięcioleciu. Na odprawach w centrum kontroli lotów w Moskwie ujawniono, że statki są wyposażone w aparaturę do wykrywania "emitujących ciepło obszarów na Marsie" i mają na celu "dokładniejsze rozpoznanie, jakiego rodzaju życie istnieje na Marsie". Chociaż dodano szybko zastrzeżenie " jeśli w ogóle istnieje tam życie", program zbadania zarówno Marsa, jak Phobosa nie tylko w dziedzinie podczerwieni, lecz także detektorami promieniowania gamma, wskazywał na bardzo celowe poszukiwania.

Po zbadaniu Marsa oba statki miały bez reszty skupić się na Phobosie. Miały go badać radarem, układami na podczerwień i promienie gamma oraz fotografować kamerami telewizyjnymi. Oprócz takiego sondowania z orbity, statki miały osadzić na powierzchni Phobosa dwa typy lądowników: urządzenie stacjonarne, które zakotwiczyłoby się na powierzchni i przekazywało dane przez długi czas, oraz "skoczka" – robota na sprężystych nogach, przeznaczonego do poruszania się skokami po powierzchni całego księżyca i sukcesywnego transmitowania danych.

W arsenale sztuczek Phobosa 2 przewidziano jeszcze inne eksperymenty. Statek był wyposażony w źródło emisji jonów i broń laserową, która miała strzelać promieniami w księżyc i wzburzać w ten sposób pył oraz rozproszkowywać materię na powierzchni; aparatura na pokładzie statku miała analizować powstającą chmurę. W tej fazie badań przewidywano zawieszenie statku zaledwie 45 m nad powierzchnią Phobosa; jego kamery miały rejestrować obiekty nawet nie większe niż 15 cm.

Co dokładnie spodziewali się odkryć projektanci tej misji w tak szerokim zakresie badań? Kwestia musiała być naprawdę ważna, bo jak się później okazało, wśród "indywidualnych naukowców" ze Stanów Zjednoczonych, zaangażowanych w planowanie i wyposażanie misji, znajdowali się Amerykanie z doświadczeniem w badaniu Marsa, których udział i role w tym przedsięwzięciu sankcjonował oficjalnie rząd USA w ramach polepszenia stosunków amerykańsko-radzieckich. Także NASA udostępniła misji swoją sieć radioteleskopów (DSN), używaną nie tylko do łączności z satelitami, lecz również w programach poszukiwań cywilizacji pozaziemskich SETI (Search for Extraterrestial Intelligence), natomiast naukowcy z JPL w kalifornijskiej Pasadenie pomagali śledzić statek Phobos i kontrolować przekazywanie danych. Stało się też wiadome, że naukowcy brytyjscy, którzy uczestniczyli w programie, zostali wyznaczeni do tej misji przez British National Space Center.

Wraz z uczestnikami francuskimi, działającymi z ramienia Narodowej Agencji Kosmicznej w Tuluzie, wkładem prestiżowego Instytutu Maxa Plancka z Zachodnich Niemiec, udziałem tuzina innych europejskich państw, Misja Phobos była w istocie skoncentrowanym wysiłkiem współczesnej nauki, zmierzającym do zdarcia zasłony z Marsa i dokonania w ten sposób istotnego kroku na drodze podboju Kosmosu.

Ale czy na Marsie był ktoś, kto nie życzył sobie tego kroku?

Co godne uwagi, Phobos w odróżnieniu od mniejszego i powierzchniowo gładszego Deimosa odznacza się osobliwymi cechami, które skłoniły niektórych naukowców do przypuszczeń, że został on uformowany w sposób sztuczny. Są to przedziwne "ślady torów" (il. 100), biegnące niemal prosto i równolegle. Ich szerokość jest niemal znormalizowana, wynosi od około 200 do 300 m, ujednolicona jest także głębokość, 23-27 m (według pomiarów dokonanych z orbiterów

Dołączona grafika


Vikinga). Możliwość, że te "rowy" czy tory powstały wskutek działania płynącej wody lub wiatru, została wykluczona, ponieważ na Phobosie żaden z tych czynników nie występuje. Tory te wydają się prowadzić do lub od krateru, który pokrywa więcej niż jedną trzecią średnicy księżyca i którego krawędź jest tak doskonale okrągła, że wygląda na twór sztuczny (patrz il. 94).

Czym są te tory czy rowy, jak powstały, dlaczego odchodzą od okrągłego krateru i czy ten krater prowadzi w głąb księżyca? Naukowcy radzieccy są zdania, że ogólnie rzecz biorąc, w Phobosie jest coś sztucznego, ponieważ jego prawie idealnie kolista orbita wokół Marsa przy tak bliskiej odległości od planety przeczy prawom mechaniki nieba: Phobos, a także do pewnego stopnia Deimos, powinny mieć orbity eliptyczne, które albo wyrzuciłyby je w przestrzeń, albo doprowadziły do zderzenia z Marsem już dawno temu.

Wynikający z tego wniosek, że Phobos i Deimos mogły być umieszczone na orbicie wokół Marsa sztucznie przez "kogoś", wydaje się niedorzeczny. Faktem jest jednak, że chwytanie planetoid i holowanie ich na miejsce, gdzie krążyłyby na stałej orbicie wokółziemskiej, uważa się za wyczyn technologicznie wykonalny. Tak dalece jest to możliwe, że taki plan przedstawiono na III Dorocznej Konferencji w Sprawie Eksploatacji Kosmosu; zorganizowanej w San Francisco w roku 1984. Richard Gertsch z Colorado School of Mines, jeden z kilku projektodawców tego planu, wskazał na to, że w przestrzeni kosmicznej "istnieje oszałamiająca różnorodność surowców", "szczególnie planetoidy obfitują w minerały strategiczne, takie, jak chrom, german i gal". "Uważam, że rozpoznaliśmy już planetoidy, które są dostępne i mogłyby być eksploatowane" – stwierdziła Eleanor F. Helin z JPL.

Czy byli tacy, co dawno temu urzeczywistnili idee i plany, jakie współczesna nauka zamierza zrealizować w przyszłości – wprowadzając Phobosa i Deimosa, dwie schwytane planetoidy, na orbitę wokół Marsa, aby przekopywać ich wnętrza?

W latach sześćdziesiątych zauważono, że Phobos przyspiesza swój ruch na orbicie wokół Marsa; skłoniło to naukowców radzieckich do wysunięcia sugestii, iż Phobos jest lżejszy niż wskazują na to jego rozmiary. Radziecki fizyk I. S. Szkłowski przedstawił wtedy zdumiewającą hipotezę, że Phobos jest pusty.

Pewien radziecki pisarz rzucił zatem myśl, że Phobos jest "sztucznym satelitą", wprowadzonym na orbitę wokół Marsa przez "wymarłą rasę humanoidów przed milionami lat". Inni wyśmiali ideę pustego satelity i zasugerowali, że Phobos przyspiesza, ponieważ dryfuje coraz bliżej Marsa. Szczegółowy raport w "Nature" przedstawił teraz wyniki badań wskazujących na to, że Phobos jest mniej gęsty niż uważano, tak że jego wnętrze albo wypełnia lód, albo zgoła nic.

Czy naturalny krater i wewnętrzne zagłębienia zostały sztucznie powiększone i wydrążone przez "kogoś", aby stworzyć w Phobosie kryjówkę chroniącą jego kolonizatorów przed zimnem i promieniowaniem kosmicznym? Radziecki raport nie zajmuje się tym szczegółem; to, co mówi na temat "torów", jest jednak konkretne. Nazywa je "bruzdami", relacjonuje, że ich krawędzie są jaśniejsze niż powierzchnia księżyca i, co naprawdę jest rewelacją, że na terenie położonym na zachód od wielkiego krateru "można rozpoznać nowe bruzdy" – czy tory, których nie było, gdy Mariner 9 i Vikingi fotografowały księżyc.

Ponieważ na Phobosie nie występuje aktywność wulkaniczna (krater w swym kształcie naturalnym powstał wskutek uderzeń meteorów, a nie wybuchów wulkanu), nie występują żadne burze, żadne deszcze, żadna płynąca woda – w jaki sposób powstały nowe, wyżłobione tory? Kto był na Phobosie (a zatem i na Marsie) od lat siedemdziesiątych? Kto jest tam teraz?

Bo jeśli nikogo nie ma, jak wyjaśnić incydent z 27 marca 1989 roku?

Przyprawiająca o dreszcz możliwość, że nauka współczesna doganiając starożytną wiedzę doprowadziła ludzkość do pierwszego incydentu wojny światów, ożywia sytuację drzemiącą od prawie pięciu i pół tysiąca lat.

Analogiczne wydarzenie znane jest jako incydent Wieży Babel; opisany jest on w rozdziale 11 Genesis. W Wojnach bogów i ludzi przytaczam wcześniejsze teksty mezopotamskie, relacjonujące ów incydent bardziej szczegółowo. Według mojej oceny i interpretacji wydarzyło się to w roku 3450 prz. Chr. i było pierwszą próbą Marduka założenia bazy kosmicznej w Babilonie, aktem nieposłuszeństwa wobec Enlila i jego synów.

W wersji biblijnej ludzie, których Marduk powołał do tej pracy, budowali w Babilonie miasto z "wieżą, której szczyt sięgałby aż do nieba"; miano na niej zainstalować Szem – rakietę kosmiczną (całkiem możliwe, że w sposób przedstawiony na monecie z Byblos; patrz il. 101). Inne bóstwa nie były jednak zachwycone wypadem ludzkości w Kosmos, a więc:

Dołączona grafika


"Zstąpił Jahwe, aby zobaczyć miasto
i wieżę, które budowali ludzie:"


I powiedział do nie nazwanych kolegów:

"To dopiero początek ich dzieła.
Teraz już dla nich nic nie będzie niemożliwe,
cokolwiek zamierzą uczynić.
Przeto zstąpmy tam i pomieszajmy ich język,
aby nikt nie rozumiał języka drugiego".


Prawie pięć i pół tysiąca lat później ludzie zebrali się razem i "porozumieli jednym językiem", współdziałając w międzynarodowej misji na Marsa i Phobosa.

I jeszcze raz ktoś nie był tym zachwycony.

C.D.N.


  • 0



#78

zoltan.
  • Postów: 27
  • Tematów: 1
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Jeszcze plizzzzz.... :) Dobrze się czyta
  • 0

#79

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

UTAJNIONE PRZEWIDYWANIE


Czy jesteśmy wyjątkowi? Czy jesteśmy sami?

Były to główne pytania postawione w roku 1976 w Dwunastej Planecie, książce prezentującej starożytne świadectwa dotyczące Anunnaki (biblijnych Nefilim) i ich planety Nibiru.

Od 1976 roku nauka przebyła długą drogę, potwierdzając starożytną wiedzę, o czym była mowa w poprzednich rozdziałach. Ale co można powiedzieć o fundamentach tej wiedzy i starożytnych odpowiedziach na te główne pytania? Czy nauka współczesna potwierdziła istnienie jeszcze jednej planety w Układzie Słonecznym i czy stwierdziła obecność istot rozumnych poza Ziemią?

Wiele zapisów świadczy o tym, że prowadziło się i prowadzi poszukiwania istot pozaziemskich oraz jeszcze jednej planety. To, że te poszukiwania wzmogły się w ostatnich latach, wynika z ogólnie dostępnych dokumentów. Lecz teraz stało się także oczywiste, że poza pogłoskami, zaprzeczeniami i "przeciekami" istnieje od jakiegoś czasu świadomość, jeśli nie publiczna, to przywódców świata – po pierwsze tego, że w Układzie Słonecznym jest jeszcze jedna planeta, po drugie zaś tego, że nie jesteśmy sami.

JEDYNIE TYM MOŻNA WYTŁUMACZYĆ NIEWIARYGODNE ZMIANY, JAKIE ZASZŁY NA ŚWIECIE Z JESZCZE BARDZIEJ NIEWIARYGODNĄ SZYBKOŚCIĄ.

JEDYNIE TYM MOŻNA WYTŁUMACZYĆ AKTUALNE PRZYGOTOWANIA NA TEN DZIEŃ, KTÓRY Z PEWNOŚCIĄ NADEJDZIE, GDY TE DWA FAKTY BĘDĄ MUSIAŁY ZOSTAĆ UJAWNIONE PRZED LUDZKOŚCIĄ.

Wygląda na to, że wszystko, co absorbowało i dzieliło światowe mocarstwa, przestało się nagle liczyć. Czołgi, samoloty, całe armie zostały wycofane i poszły w rozsypkę. Regionalne konflikty, jeden po drugim, znalazły nieoczekiwane rozwiązanie. Mur berliński, symbol podziału Europy, runął. Żelazna kurtyna, która militarnie, ideologicznie i ekonomicznie oddzielała Zachód od Wschodu, została zdemontowana. Głowa ateistycznego komunistycznego imperium składa wizytę papieżowi – w sali dekorowanej średniowiecznym malowidłem wyobrażającym UFO. Prezydent USA, George Bush, który zaczął swoją kadencję w 1989 roku od polityki ostrożnego wyczekiwania, odrzucił po latach całą swoją ostrożność i stał się gorliwym partnerem radzieckiego przywódcy Michaiła Gorbaczowa, przekreślając dotychczasowy porządek dzienny. Dlaczego?

Przywódca radziecki, który kilka lat przedtem uczynił pewien postęp w rozbrojeniu pod warunkiem, że Stany Zjednoczone powstrzymają swoją Inicjatywę Strategii Defensywnej (SDI) – kosmiczny system obrony przed pociskami i statkami kosmicznymi wroga zwany "wojnami gwiezdnymi" zgodził się na coś niebywałego: wycofanie i zredukowanie swojej armii tydzień po tym, jak ten sam prezydent USA, w środku kursu obniżania amerykańskich wydatków na zbrojenia, zwrócił się do Kongresu z prośbą o zwiększenie funduszy na SDI/wojny gwiezdne o 4,5 mld dolarów w następnym roku budżetowym. W tym samym miesiącu te dwa supermocarstwa oraz kraje sprzymierzone z nimi w wojnie, Wielka Brytania i Francja, zgodziły się na zjednoczenie Niemiec. Przez czterdzieści pięć lat zaprzysiężona wola niedopuszczenia do tego, by kiedykolwiek powstały zjednoczone, wskrzeszone Niemcy, była fundamentem stabilizacji w Europie; teraz nagle przestało się to liczyć.

Wydaje się, że nagle i w niewyjaśniony sposób w porządku dziennym przywódców światowych znalazły się pilniejsze sprawy do załatwienia. Ale co?

Gdy szuka się odpowiedzi, tropy prowadzą w jednym kierunku – w Kosmos. Prawdą jest, że zaburzenia w Europie Wschodniej miały charakter długiego procesu. Z pewnością klęski ekonomiczne wymusiły potrzebne od dawna reformy. Tym, co zdumiewa, nie jest jednak rozpoczęcie zmian, lecz nieoczekiwany brak jakiegokolwiek w gruncie rzeczy oporu ze strony Kremla. Wyglądało to tak, jakby wszystko, co dotychczas było energicznie bronione i brutalnie dławione, straciło od połowy 1989 roku swoją wagę; a po lecie tego samego roku powściągliwy i powolny rząd amerykański zmienił front i przystąpił do daleko idącej współpracy z kierownictwem radzieckim, przyspieszając odwlekane poprzednio spotkanie na szczycie między prezydentem Bushem a Gorbaczowem.

Czy był to tylko zbieg okoliczności, że po incydencie z Phobosem 2 w marcu 1989, w czerwcu tego samego roku przyznano, że statek wpadł w korkociąg wskutek uderzenia? Lub to, że w tym samym czerwcu telewidzom na Zachodzie przedstawiono zagadkowe obrazy, transmitowane przez Phobosa 2 (z wyjątkiem ostatniej klatki czy klatek), które ujawniły wzór na powierzchni Marsa, będący źródłem emisji termicznej, oraz "wąski, eliptyczny cień", co do czego nie znaleziono wyjaśnienia? Czy był to jedynie zbieg okoliczności, że raptowna zmiana polityki amerykańskiej nastąpiła po przelocie Voyagera 2 obok Neptuna w sierpniu 1989 roku, który to statek przesłał na Ziemię obrazy tajemniczych "podwójnych torów" na księżycu Neptuna, Trytonie (patrz il. 3) – torów równie zagadkowych jak te, które widnieją na zdjęciach Marsa z poprzednich lat, i jak te, które sfotografował Phobos 2 w marcu 1989 roku na Phobosie?

Przegląd wydarzeń światowych i przedsięwzięć związanych z Kosmosem po serii odkryć dokonanych w marcu/czerwcu/sierpniu 1989 ujawnia wzór, jaki splata kurs zmian w polityce z przebiegiem tych odkryć, co świadczy o ich doniosłości.

Po stracie Phobosa 2, co stało się tuż po zgubie Phobosa 1, eksperci zachodni przypuszczali, że ZSRR zrezygnuje ze swych planów wysłania misji zwiadowczej na Marsa w roku 1992 i wysadzenia na tej planecie pojazdów w roku 1994. Rzecznicy radzieccy jednak rozwiali te wątpliwości i zapewnili stanowczo, że w swych badaniach kosmicznych "przyznali priorytet Marsowi". Mówili, że ZSRR jest zdecydowany udać się na Marsa, współdziałając w tym ze Stanami Zjednoczonymi.

Czy to tylko przypadek, że w dniach, kiedy rozegrał się incydent z Phobosem 2, Biały Dom podjął nieoczekiwane kroki zmierzające do odwołania decyzji Ministerstwa Obrony, które wstrzymało kosztujący 3,3 mld dolarów program National Aero-Space Plane wyznaczający NASA zadanie skonstruowania i wyprodukowania do 1994 roku dwóch samolotów X-30, przekraczających pięciokrotnie szybkość dźwięku, maszyn mogących startować z Ziemi i wchodzić na orbitę jako samowystarczalne statki kosmiczne, przeznaczone do działań bojowych w Kosmosie? Była to jedna z decyzji, jakie podjął prezydent Bush razem z wiceprezydentem Danem Quaylem, nowo mianowanym przewodniczącym Państwowej Rady Kosmicznej, na pierwszym zebraniu tego grona w kwietniu 1989. W czerwcu Rada Kosmiczna poleciła NASA przyśpieszyć przygotowania do budowy bazy kosmicznej; przeznaczono na ten cel ponad 13,3 mld dolarów w budżecie 1990 roku. W lipcu 1989 wiceprezydent zapoznał pokrótce Kongres i przemysł kosmiczny z określonymi planami wysłania misji załogowych na Księżyc i na Marsa. Stało się jasne, że z pięciu rozważanych opcji, "projekt założenia bazy księżycowej jako odskoczni na Marsa skupił na sobie największą uwagę". W tydzień później ujawniono, że narzędzie wyniesione w przestrzeń kosmiczną przez rakietę wojskową skutecznie odpaliło promień neutronowy – "promień śmierci" – w ramach programu SDI.

Nawet obserwator z zewnątrz zorientowałby się, że Biały Dom, i sam prezydent, objął teraz pieczę nad kierunkiem programu kosmicznego, kontroluje jego związki z SDI oraz skraca jego harmonogram. A więc natychmiast po przyspieszonym maltańskim spotkaniu na szczycie z przywódcą radzieckim prezydent Bush przedłożył Kongresowi swój plan budżetu na następny rok, zakładający zwiększenie wydatków na "wojny gwiezdne" o miliardy dolarów. Media zastanawiały się, jak Michaił Gorbaczow zareaguje na ten "policzek". Moskwa jednak nie protestowała, lecz przyśpieszyła współpracę. Najwyraźniej przywódca radziecki wiedział, o co chodzi w SDI: na wspólnej z Gorbaczowem konferencji prasowej prezydent Bush poinformował, że omawiali SDI zarówno od strony "defensywnej", jak "ofensywnej" – "kwestię rakiet, a także ludzi [...], była to szeroka dyskusja".

Plan budżetu zakładał też zwiększenie o 24% funduszy dla NASA, ze szczególnym uwzględnieniem realizacji programu, który prezydent już wcześniej "zobowiązał się" wykonać; program ten miał na celu "powrót astronautów na Księżyc, potem zaś eksploatację Marsa przez ludzi". Zobowiązanie to, przypomnijmy, prezydent podjął w lipcu 1986, przemawiając z okazji dwudziestej rocznicy pierwszego lądowania na Księżycu – zobowiązanie zadziwiające swym harmonogramem. Kiedy nastąpiła przypadkowa katastrofa wahadłowca Challenger w styczniu 1986, wszelkie prace kosmiczne zawieszono. Ale w lipcu 1989, zaledwie kilka miesięcy po utracie Phobosa 2, Stany Zjednoczone zamiast spuścić z tonu potwierdziły swoją determinację w zamiarze wyruszenia na Marsa. Musiał być jakiś nieodparty powód...

W sprawie części proponowanego budżetu, zwanej Inicjatywą Badań Załogowych, urzędnik administracji ujawnił, że zakres działań kosmicznych zostanie rozszerzony zgodnie z programem opracowanym przez Radę Kosmiczną Białego Domu; w programie tym przewidziano konstrukcję nowych wyrzutni, "otwarcie nowych dróg przed badaniami załogowymi i bezzałogowymi" oraz "połączenie programu z kwestiami bezpieczeństwa narodowego". Program wyrażał zdecydowaną wolę załogowych badań Księżyca i Marsa.

Zgodnie z tymi postanowieniami NASA rozbudowała sieć teleskopów kosmicznych, zarówno instalowanych na Ziemi, jak orbitalnych, oraz wyposażyła niektóre wahadłowce w aparaturę kontrolującą niebo. Rozszerzono sieć radioteleskopów (Deep Space Network), reaktywując nie używane urządzenia, a także rozmieszczając teleskopy innych państw; obiektem wzmożonej obserwacji stało się niebo południowe. Do roku 1982 Kongres USA wstrzemięźliwie przydzielał fundusze na programy SETI, obniżając je z roku na rok, aż do ich całkowitego wstrzymania w 1982. Ale w roku 1983 – znów ten kluczowy rok 1983 – nieoczekiwanie je przywrócił. W roku 1983 NASA zdołała uzyskać zdwojone i potrojone fundusze na program poszukiwań cywilizacji pozaziemskich (SETI), częściowo dzięki aktywnemu wsparciu senatora Johna Garna z Utah, dawnego astronauty, który doszedł do przekonania, że istnieją istoty rozumne poza Ziemią. Znaczące jest, że NASA potrzebowała tych funduszy na nowe urządzenia badawcze i kontrolne, służące do analizy pasma fal ultrakrótkich w niebie nad Ziemią, nie zaś do nasłuchiwania (jak w programie SETI robiono wcześniej) emisji radiowych pochodzących z dalekich gwiazd czy nawet galaktyk. W broszurze informacyjnej NASA cytuje na temat Badań Nieba sformułowanie Thomasa O. Paine'a, zarządzającego poprzednio NASA:

"Stały program poszukiwań dowodów na to, że życie istnieje – lub istniało – poza Ziemią, oparty na badaniu innych ciał niebieskich Układu Słonecznego, poszukiwaniu planet krążących wokół innych gwiazd oraz poszukiwaniu transmisji radiowych pochodzących od istot rozumnych w naszej Galaktyce".

Komentując te sprawy, rzecznik Amerykańskiej Federacji Naukowców w Waszyngtonie powiedział: "Nadchodzą nowe czasy". Natomiast "The New York Times" z 6.02.1990 nad raportem o reaktywowanych programach SETI umieścił nagłówek: "POLOWANIE NA OBCYCH W KOSMOSIE: NASTĘPNE POKOLENIE". Drobna, niemniej symboliczna zmiana: nie mówi się już o pozaziemskich "istotach rozumnych", lecz o obcych.

Poszukiwanie w utajnionym przewidywaniu.
Szok w roku 1989 poprzedzała znaczna zmiana; jaka zaszła w końcu 1983 roku.

W przeglądzie retrospektywnym widać wyraźnie, że zmniejszenie napięć między supermocarstwami było odwrotną stroną medalu współpracy w dziedzinie badań kosmicznych i że począwszy od roku 1984 wszystkie zajęte tą dziedziną umysły zdominowała "wspólna wyprawa na Marsa".

Przedstawiliśmy już skalę poparcia i amerykański wkład w misję Phobos. Gdy ujawniono udział naukowców amerykańskich w tej misji, tłumaczono, że "zostało to oficjalnie usankcjonowane w ramach polepszenia stosunków amerykańsko-radzieckich". Powiedziano też, że amerykańskich ekspertów wojskowych niepokoił radziecki zamysł wypróbowania w Kosmosie potężnej broni laserowej (która miała być użyta do bombardowania powierzchni Phobosa), ponieważ zachodziła obawa, że Rosjanie zdobędą przewagę we własnym programie "wojen gwiezdnych"; Biały Dom zlekceważył jednak te obawy i dał zgodę na pomoc.

Taka współpraca oznaczała zupełną zmianę w porównaniu z uprzednimi normami. W przeszłości Rosjanie nie tylko zazdrośnie strzegli swoich tajemnic kosmicznych, lecz nie ustawali w wysiłkach prześcignięcia Amerykanów. W 1969 roku wystrzelili Lunę 15 w nieudanej próbie pobicia Amerykanów na Księżycu: w roku 1971 wysłali na Marsa nie jeden, lecz trzy statki kosmiczne, zamierzając umieścić nad nim orbitery zaledwie kilka dni przed Marinerem 9. Gdy nastąpił okres odprężenia, dwa supermocarstwa podpisały w 1972 roku porozumienie o współpracy w dziedzinie badań kosmicznych; jedynym widocznym rezultatem tego porozumienia była operacja Apollo-Sojuz w roku 1975. Następujące potem wydarzenia, takie jak inwazja na Afganistan i zdławienie ruchu Solidarności w Polsce, przywróciły realia zimnej wojny. W roku 1982 prezydent Reagan nie zgodził się na odnowienie porozumienia z 1972; nie zamierzając ustępować przed "Imperium Zła" podjął wysiłek potężnych zbrojeń.

Kiedy prezydent Reagan w marcu 1983 przedstawił w swym przemówieniu telewizyjnym, ku zdumieniu Amerykanów i narodów świata (a jak się później okazało, także najwyższych urzędników amerykańskiej administracji), swoją Inicjatywę Strategii Defensywnej (SDI) – koncepcję stworzenia w przestrzeni kosmicznej ochronnej tarczy przed pociskami i statkami kosmicznymi – wydawało się naturalne, że jej wyłącznym celem jest zdobycie przewagi militarnej nad Związkiem Radzieckim. W takim też rozumieniu gwałtownie zareagowali Rosjanie. Gdy w roku 1985 po Konstantinie Czernience przywództwo na Kremlu objął Michaił Gorbaczow, upierał się przy stanowisku, że jakiekolwiek polepszenie stosunków Wschód-Zachód zależy przede wszystkim od zaniechania SDI. Lecz, jak teraz widać to wyraźnie, przed końcem roku zaczął przeważać nowy nastrój, gdy zakomunikowano radzieckiemu przywódcy prawdziwe powody programu SDI. Antagonizm ustąpił postawie "porozmawiajmy"; rozmowa zaś miała dotyczyć współpracy w Kosmosie, a bardziej konkretnie, wspólnej wyprawy na Marsa.

Zwracając uwagę na to, iż Rosjanie nagle "pozbyli się swego nawyku [...) obsesyjnego ukrywania wszystkiego, co dotyczyło ich programów kosmicznych", "The Economist" z 15.06.1985 zauważył, że ostatnio radzieccy naukowcy zdumieli naukowców zachodnich swoją otwartością, "opowiadając szczerze i entuzjastycznie o swoich planach". Tygodnik stwierdził, że głównym tematem była misja marsjańska.

Ta zauważalna zmiana była naprawdę zagadkowa, jako że wydawało się w latach 1983-1984, że Związek Radziecki mocno wyprzedza Stany Zjednoczone w realizowaniu eksperymentów kosmicznych. Do tamtej pory umieścił na orbicie ziemskiej szereg stacji Salut, obsadził je kosmonautami, którzy ustanowili rekord długości przebywania w Kosmosie, i praktykował połączenia tych stacji z różnego rodzaju statkami obsługi i zaopatrzenia. Porównując programy tych dwóch państw, raport Kongresu USA stwierdził, że jest to porównanie amerykańskiego żółwia do radzieckiego zająca. Już przed końcem 1984 roku dała się zauważyć pierwsza oznaka odnowionej współpracy, gdy amerykańska aparatura weszła w skład wyposażenia radzieckiego statku Vega, wystrzelonego na spotkanie komety Halleya.

Były jeszcze inne sygnały, oficjalne i półoficjalne, świadczące o nowym duchu współpracy w Kosmosie mimo realizowanego programu SDI. W styczniu 1985 naukowcy i wojskowi, spotykając się w Waszyngtonie, aby porozmawiać na temat SDI, zaprosili, w charakterze obserwatora, wysokiej rangi radzieckiego urzędnika (późniejszego głównego doradcę Gorbaczowa), Roalda Sagdejewa. W tym samym czasie ówczesny sekretarz stanu George Shultz spotkał się ze swoim radzieckim partnerem w Genewie, gdzie obaj zgodzili się odnowić rozwiązane porozumienie o współpracy w badaniach kosmicznych.

W lipcu 1985 naukowcy, urzędnicy oraz astronauci ze Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego spotkali się w Waszyngtonie, aby ostentacyjnie uczcić dziesiątą rocznicę połączenia Apollo-Sojuz. W rzeczywistości było to zebranie poświęcone dyskusji o wspólnej wyprawie na Marsa. W tydzień później Brian T. O'Leary, były astronauta, który stał się działaczem Aerospace System Group of Science Application International Corporation, powiedział na zebraniu Towarzystwa Postępu Naukowego w Los Angeles, że następnym wielkim krokiem ludzkości będzie wylądowanie na jednym z księżyców Marsa: "Czy można sobie wyobrazić lepszą formę uczczenia końca milenium niż powrót ludzkiej załogi z wycieczki na Phobosa i Deimosa, gdyby była to misja międzynarodowa?" W październiku tego samego roku 1985 kilku amerykańskich kongresmanów, przedstawicieli rządu i byłych astronautów otrzymało zaproszenie od Radzieckiej Akademii Nauk do ZSRR, gdzie po raz pierwszy w historii mogli zwiedzić radzieckie instalacje kosmiczne.

Czy to wszystko było po prostu ewolucyjnym procesem, częścią nowej polityki nowego przywódcy ZSRR, zmianą warunków za żelazną kurtyną wzrost niepokojów społecznych i narastające trudności ekonomiczne, które zwiększyły zależność Rosjan od pomocy Zachodu? Bez wątpienia tak. Ale czy to wymuszało pospieszne ujawnianie planów i tajemnic radzieckiego programu kosmicznego? Czy była także inna przyczyna, jakieś znaczące wydarzenie, które nagle i tak zdecydowanie zmieniło porządek dzienny, wymagający teraz nowych priorytetów – i wymusiło ożywienie przymierza z czasów II wojny światowej? Jeśli tak, to kto był teraz wspólnym wrogiem? I dlaczego oba państwa przyznały pierwszeństwo wyprawie na Marsa?

Z pewnością po obu stronach były sprzeciwy wobec takiego bratania się. W Stanach Zjednoczonych wielu wojskowych i polityków konserwatywnych sprzeciwiało się takiemu "opuszczaniu gardy" w zimnej wojnie, a szczególnie w Kosmosie. W przeszłości prezydent Reagan zgadzał się z nimi; przez pięć lat nie chciał się spotkać z przywódcą Imperium Zła. Ale teraz zaistniały nieodparte powody, aby się spotkać i porozmawiać – prywatnie. W listopadzie 1985 Reagan i Gorbaczow spotkali się i wyszli z tego spotkania jako zaprzyjaźnieni sprzymierzeńcy, ogłaszając nową erę współpracy, zaufania i wzajemnego zrozumienia.

Zapytano Reagana, jak mógłby wyjaśnić ten przewrót. Odpowiedział, że tym, co tworzy wspólną podstawę, jest Kosmos. Konkretniej mówiąc, niebezpieczeństwo z Kosmosu zagrażające wszystkim narodom na Ziemi.

Przy pierwszej sposobności publicznego wystąpienia prezydent Reagan powiedział w Fallston, Maryland, 4 grudnia 1985:

"Jak wiecie, Nancy i ja wróciliśmy blisko dwa tygodnie temu z Genewy, gdzie odbyłem kilka długich spotkań z pierwszym sekretarzem Gorbaczowem ze Związku Radzieckiego.

Spędziłem więcej niż piętnaście godzin na rozmowach z nim, włącznie z pięcioma godzinami prywatnej rozmowy w cztery oczy. Zrobił na mnie wrażenie człowieka zdecydowanego, lecz otwartego. Powiedziałem mu o głębokim pragnieniu pokoju, jakie żywią Amerykanie, i o tym, że nie zagrażamy Związkowi Radzieckiemu. Wyraziłem też wiarę, że mieszkańcy obu naszych krajów chcą tego samego – bezpieczniejszej i lepszej przyszłości dla siebie i swoich dzieci [...]. Nie mogłem mu nie powiedzieć – była to część naszej prywatnej dyskusji z pierwszym sekretarzem Gorbaczowem: ťJeśli pan zapomina o tym, że wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, bez względu na to, gdzie żyjemy na świecie – nie mogłem się powstrzymać, żeby mu tego nie powiedzieć – to niech pan po prostu pomyśli, jak łatwe byłoby pańskie i moje zadanie, które mamy do spełnienia na tych spotkaniach, gdyby ten świat stanął nagle w obliczu zagrożenia ze strony jakichś innych gatunków z innej planety. Zapomnielibyśmy o wszystkich znikomych różnicach, jakie dzielą nasze kraje, i zrozumielibyśmy raz na zawsze, że wszyscy jesteśmy ludźmi złączonymi wspólną ZiemiąŤ.

Wyjaśniłem też wyraźnie panu Gorbaczowowi, jak nasz naród zaangażował się w Inicjatywę Strategii Defensywnej – nasze badania i pracę nad bronią, która nie jest nuklearna, lecz jest zaawansowanym technicznie parasolem broniącym nas przed pociskami batalistycznymi. Wyjawiłem mu, jakie w związku z tym przyjęliśmy na siebie zobowiązania. Powiedziałem, że SDI jest powodem do nadziei, a nie strachu".

Czy to oświadczenie było nieistotnym szczegółem, czy zamierzonym odsłonięciem tajemnicy przez prezydenta USA, który w prywatnej rozmowie z przywódcą radzieckim poruszył temat "zagrożenia ze strony jakichś innych gatunków z innej planety", przedstawiając w ten sposób rację do zacieśnienia stosunków między dwoma państwami i wskazując na bezpodstawność radzieckich sprzeciwów wobec SDI?

Gdy patrzy się na to z perspektywy lat, staje się widoczne, że prezydent USA był poważnie zatroskany kwestią "zagrożenia" i koniecznością. przeciwdziałania temu zagrożeniu w przestrzeni kosmicznej. Bruce Murray, który kierował NASA/Caltech Jet Propulsion Laboratory w latach 1976-82, opisał w Journey Into Space, jak na spotkaniu w Białym Domu w marcu 1986, kiedy wybrana grupa sześciu naukowców referowała prezydentowi Reaganowi odkrycia Voyagera na Uranie, prezydent wypytywał: "Zbadaliście panowie wiele rzeczy w Kosmosie; czy znaleźliście jakieś dowody na to, że mogą być tam inni ludzie?" Gdy zaprzeczyli, prezydent powiedział na zakończenie spotkania, że ma nadzieję, iż "za jakiś czas doświadczą czegoś bardziej emocjonującego".

Czy te przemyślenia prezydenta w podeszłym wieku miały się spotkać z szyderstwem ze strony młodego i "zdecydowanego człowieka", jakim był ówczesny przywódca radzieckiego imperium? Czy raczej Reagan przekonał Gorbaczowa podczas ich pięciogodzinnego spotkania w cztery oczy, że inwazja obcych z Kosmosu nie jest groźbą, z której można by żartować?

Wiemy z zapisów prasowych, że 16 lutego 1987 w głównym przemówieniu na międzynarodowym sympozjum "Przetrwanie ludzkości", zorganizowanym na Kremlu w Moskwie, Gorbaczow przypomniał swoją rozmowę z prezydentem Reaganem używając niemalże identycznych słów, jakie padły z ust Reagana. "Los świata i przyszłość ludzkości zajmuje najlepsze umysły od czasu, gdy człowiek po raz pierwszy pomyślał o przyszłości" – powiedział na samym początku przemówienia. "Jeszcze do niedawna tego rodzaju przemyślenia postrzegano jako ćwiczenie wyobraźni, jako dalekie od spraw codzienności rozrywki umysłowe filozofów, uczonych i teologów. Jednak w ostatnich dziesięcioleciach problemy te pojawiły się w planie działań ściśle praktycznych." Po wskazaniu niebezpieczeństw wiążących się z bronią nuklearną i zaakcentowaniu wspólnoty interesów "ludzkich cywilizacji", mówił dalej:

"Na naszym spotkaniu w Genewie prezydent USA powiedział, że gdyby Ziemi zagroziła inwazja istot pozaziemskich, Stany Zjednoczone i Związek Radziecki połączą swoje siły, żeby odeprzeć taką napaść.

Nie będę zaprzeczał tej hipotezie, choć myślę, że jest jeszcze za wcześnie, żeby się tym martwić".

Mówiąc o grożącym niebezpieczeństwie, o tym, że "nie będzie zaprzeczał tej hipotezie", przywódca radziecki najwyraźniej użył mocniejszego sformułowania niż zrobił to prezydent Reagan w swej gładszej wypowiedzi mówił: o "inwazji istot pozaziemskich" i ujawnił, że w prywatnej rozmowie w Genewie prezydent Reagan nie wypowiadał się filozoficznie o korzyściach, jakie czerpałaby ludzkość ze zjednoczenia, lecz wystąpił z wnioskiem, że "Stany Zjednoczone i Związek Radziecki połączą siły, żeby odeprzeć taką napaść".

Jeszcze bardziej znaczący niż wypowiedziane na forum międzynarodowym słowa, potwierdzające potencjalne zagrożenie i potrzebę "połączenia sił", był czas tej wypowiedzi. Zaledwie rok wcześniej, 28 stycznia 1986, Stany Zjednoczone doznały tragicznego niepowodzenia, gdy wahadłowiec Challenger eksplodował wkrótce po starcie, powodując śmierć siedmiu astronautów, co osadziło amerykański program badań kosmicznych na mieliźnie. Związek Radziecki natomiast wystrzelił 20 lutego 1986 nową stację kosmiczną Mir, model znacznie bardziej zaawansowany technicznie niż poprzednia seria Salut. W następnych miesiącach, zamiast wykorzystać sytuację i uniezależnić się od pomocy USA w badaniach kosmicznych, Rosjanie zacieśnili współpracę; jednym z takich kroków było zaproszenie amerykańskich sieci telewizyjnych do transmisji następnej operacji kosmicznej, przeprowadzonej na supertajnym dotychczas, radzieckim kosmodromie Bajkonur. Czwartego marca radziecki statek kosmiczny Vega 1, zatrzymując się po drodze nad Wenus, aby opuścić na tę planetę próbniki naukowe, stawił się na spotkanie z kometą Halleya; Europejczycy i Japończycy też tam byli; Amerykanie byli nieobecni. A jednak Związek Radziecki w osobie kierownika Instytutu Badań Kosmicznych, Roalda Sagajewa, którego zaproszono do Waszyngtonu w 1985 roku na rozmowy na temat SDI, nalegał na podjęcie wspólnej wyprawy na Marsa.

Wśród żałoby, jaką wywołała katastrofa Challengera, zawieszono wszystkie programy kosmiczne z wyjątkiem tych, które miały związek z Marsem. Aby utrzymać się na szlaku prowadzącym na Księżyc i na Marsa, NASA powołała grupę roboczą pod kierownictwem dr Sally K. Ride, mającą na nowo ocenić dotychczasowe plany i możliwość ich realizacji. Zespół ten usilnie zalecał produkcję promów kosmicznych i transporterów przeznaczonych do przewozu astronautów i ładunków na "osady ludzkie poza ziemską orbitą, od wyżyn Księżyca po równiny Marsa".

Pragnienie wyruszenia na Marsa, przebijające wyraźnie z debat Kongresu, wiązało się z koniecznością zacieśnienia amerykańsko-radzieckiej współpracy w dziedzinie badań kosmicznych. Nie wszystkim w Stanach Zjednoczonych to się podobało. Szczególnie teoretycy wojskowi uważali niepowodzenie programu wahadłowców załogowych za przesłankę do oparcia się na znacznie potężniejszych rakietach bezzałogowych; aby pozyskać przychylność opinii publicznej, siły powietrzne ujawniły niektóre dane o nowych pomocniczych silnikach rakietowych, przeznaczonych do użycia w "wojnach gwiezdnych".

Nie zważając na sprzeciwy, Stany Zjednoczone i ZSRR podpisały w kwietniu 1987 nowe porozumienie o współpracy w Kosmosie. Zaraz po podpisaniu porozumienia Biały Dom nakazał NASA wstrzymać prace nad statkiem kosmicznym Mars Observer, który zamierzano wystrzelić w roku 1990; od tej pory miano wspólnie ze Związkiem Radzieckim opracowywać misję Phobos.

Niemniej jednak opozycja przeciw dzieleniu się tajemnicami kosmicznymi ze Związkiem Radzieckim nie cichła w Stanach Zjednoczonych, a niektórzy eksperci widzieli w ponawianych przez Rosjan zaproszeniach do wzięcia udziału w ich misjach marsjańskich nic innego niż próby zyskania dostępu do zachodniej technologii. Pobudzony bez wątpienia takimi sprzeciwami, prezydent Reagan jeszcze raz zwrócił publicznie uwagę na pozaziemskie niebezpieczeństwo. Okazją było jego przemówienie na zebraniu generalnym ONZ 21 września 1987. Mówiąc o potrzebie przekucia mieczy na lemiesze, powiedział:

"W naszym obsesyjnym zaaferowaniu antagonizmami chwili często zapominamy, jak wiele łączy wszystkich ludzi. Być może potrzebne nam jest jakieś zewnętrzne, ogólne zagrożenie, abyśmy sobie uświadomili tę więź.

Myślę czasem, jak szybko zniknęłyby nasze różnice, gdybyśmy stanęli w obliczu niebezpieczeństwa spoza tego świata".

Jak doniosła w tamtym czasie "The New Republic" piórem swojego wiekowego szefa, Freda Barnesa, prezydent Reagan podczas obiadu wydanego w Białym Domu 5 września szukał potwierdzenia u radzieckiego ministra spraw zagranicznych, że Związek Radziecki rzeczywiście wesprze Stany Zjednoczone w obronie przed inwazją z Kosmosu. Szewardnadze odpowiedział: "Tak, absolutnie:"

Podczas gdy można się tylko domyślać, o czym rozmawiano na Kremlu przez następne sześć miesięcy, które doprowadziły do drugiego spotkania na szczycie Reagan-Gorbaczow w grudniu 1987, niektóre ze sprzecznych opinii w Waszyngtonie stały się publicznie znane. Byli tacy, którzy kwestionowali radzieckie motywy i zwracali uwagę na to, że nie sposób wyraźnie odgraniczyć dzielenia się tajemnicami kosmicznymi od dzielenia się tajemnicami wojskowymi. Byli też tacy, jak przewodniczący Komitetu Nauki, Przestrzeni Kosmicznej i Technologii w Izbie Reprezentantów, Robert A. Roe, który uważał, że wspólny wysiłek w badaniu Marsa odwróci uwagę narodów od "gwiezdnych wojen" i skieruje ją na "gwiezdny szlak". Roe i inni podobnie myślący zachęcali prezydenta Reagana, by na najbliższym spotkaniu na szczycie utrzymał kurs zmierzający do wspólnej wyprawy na Marsa. Prezydent USA upełnomocnił pięć delegacji NASA wyznaczonych do rozmów z Rosjanami na temat programów marsjańskich.

Ale zaciekłe debaty w Waszyngtonie nie przycichły nawet po spotkaniu na szczycie w grudniu 1987. Krążyły pogłoski, że amerykański sekretarz obrony, Caspar Weinberger, należał do tych, którzy oskarżali Związek Radziecki o potajemne opracowywanie systemu strącającego satelity i o eksperymenty z bronią laserową prowadzone z pokładu orbitalnej stacji Mir. A więc raz jeszcze prezydent Reagan poruszył utrzymywaną w tajemnicy kwestię zagrożenia. Spotykając się w Chicago w maju 1988 z członkami National Strategy Forum, powiedział im, że się zastanawia, "co by się stało, gdybyśmy wszyscy na świecie odkryli, że zagraża nam niebezpieczeństwo z zewnątrz – jakaś potęga z Kosmosu – z innej planety".

Nieokreślone pojęcie zagrożenia z "Kosmosu" zostało ukonkretnione: z"innej planety".

W końcu tego miesiąca dwaj przywódcy supermocarstw spotkali się na trzecim szczycie w Moskwie i porozumieli w kwestii wspólnej misji na Marsa.

Dwa miesiące później wystrzelono statki kosmiczne Phobos. Kości zostały rzucone: dwa supermocarstwa na Ziemi wysłały statki badawcze, mające rozpoznać "niebezpieczeństwo z zewnątrz – potęgę z Kosmosu – z innej planety".

Początkiem tej akcji było utajnione przewidywanie; końcem incydent z Phobosem 2.

Co się stało w 1983 roku, co spowodowało te kolosalne zmiany w stosunkach między supermocarstwami i skierowało uwagę ich przywódców na "zagrożenie" z "innej planety"?

Warto zauważyć, że w swym przemówieniu w lutym 1987 przywódca radziecki, podnosząc kwestię takiego zagrożenia i decydując się jej nie negować, mógł uspokoić swoje audytorium uwagą, że "jest jeszcze za wcześnie, żeby się tym martwić."

Do incydentu z Phobosem 2, a z pewnością przed końcem roku 1983, całe zagadnienie "istot pozaziemskich" rozpatrywane było na dwóch równoległych, aczkolwiek różnych płaszczyznach. Z jednej strony byli ci, którzy zakładali po prostu na gruncie zwykłej logiki i rachunku prawdopodobieństwa, że jakaś "pozaziemska inteligencja" powinna "gdzieś tam" być. Tacy teoretycy znają wzór Franka D. Drake'a z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Cruz, prezesa Instytutu SETI w Mountain View w Kalifornii. Wzór ten prowadzi do konkluzji, że w naszej Galaktyce, Drodze Mlecznej, powinno być od 10 000 do 100 000 zaawansowanych technicznie cywilizacji. W programach SETI używa się różnych radioteleskopów do nasłuchiwania emisji radiowych z dalekiej przestrzeni, usiłując wychwycić z kakofonii naturalnych emisji gwiazd, galaktyk i innych zjawisk astronomicznych jakieś koherentne, czyli powtarzające się sygnały, które wskazywałyby na rozumnego nadawcę. Kilka razy przechwycono takie "inteligentne" sygnały, lecz naukowcom nie udało się utrzymać połączenia ani ponownie go uzyskać.

Poszukiwania SETI, jak dotąd nie przynoszące rezultatów, podniosły dwie kwestie. Pierwsza (z powodu której Kongres obniżał fundusze i ostatecznie je wstrzymał aż do wznowienia w 1983 roku) to pytanie, czy jest jakiś sens w próbach odkrycia inteligentnego sygnału, który może potrzebował lat świetlnych, żeby do nas dotrzeć, odpowiedź zaś nie będzie szybsza (światło podróżuje z prędkością 300 000 km/s). Kwestia druga (i to jest moje pytanie): dlaczego się oczekuje, że zaawansowane cywilizacje używają radia jako środka łączności? Czy spodziewalibyśmy się, prowadząc takie poszukiwania przed wiekami, że rozpalają ogniska, żeby się porozumieć, ponieważ u nas w górach jedna wieś przesyła w ten sposób wiadomość drugiej? Jak się mają do tego wszystkie nasze zdobycze technologii – od elektryczności i urządzeń elektromagnetycznych do techniki światłowodowęj, impulsów laserowych, promieni protonowych i oscylatorów krystalicznych, nie mówiąc już o nowych wynalazkach, których jeszcze nie dokonano?

Nieoczekiwanie, lecz być może nieuchronnie, poszukiwacze SETI zmuszeni byli skupić swoją uwagę bliżej naszego świata (i zainteresować się nie pozaziemskimi "inteligencjami", lecz "istotami") za sprawą uczonych zajmujących się kwestią pochodzenia życia na Ziemi. Te dwie grupy spotkały się na Uniwersytecie Bostońskim w lipcu 1980 z inicjatywy Philipa Morrisona z Instytutu Technologii w Massachusetts. Po omówieniu różnych teorii panspermii (rozmyślnego zasiania życia), wybitny fizyk z Los Alamos National Laboratory, Eric M. Jones, "poparł pogląd, że jeśli istoty pozaziemskie istnieją, powinny do tej pory skolonizować Galaktykę i dotrzeć na Ziemię". Powiązania między poszukiwaniem źródła życia na Ziemi a poszukiwaniem istot pozaziemskich stały się jeszcze bardziej widoczne na międzynarodowej konferencji "Życie na Ziemi", zorganizowanej w Berkeley w roku 1986. "Szukanie śladów inteligencji pozaziemskiej" jest "koroną wysiłku badawczego w oczach wielu", którzy szukają źródeł życia – donosił Eric Eckholm w "The New York Times". Chemicy i biolodzy spodziewali się teraz, że badania Marsa oraz Tytana, księżyca Saturna, dostarczą danych, jakie pomogą rozwiązać zagadkę życia na Ziemi.

Chociaż analizy gruntu marsjańskiego nie wyjaśniły kwestii życia na Marsie, byłoby naiwnością sądzić, że NASA oraz inne zainteresowane instytucje nie zastanawiały się, co mogą oznaczać wszystkie te zagadkowe obiekty na Marsie (nawet jeśli oficjalnie rozwiewano "spekulacje" na ten temat). Już w roku 1968 Agencja Bezpieczeństwa Narodowego USA w studium o zjawisku UFO zanalizowała konsekwencje "konfliktu między technicznie zaawansowaną cywilizacją pozaziemską a stojącą na niższym poziomie rozwoju cywilizacją ziemską". Z pewnością ktoś musiał mieć teorię co do macierzystej planety takiej cywilizacji pozaziemskiej.

Czy wskazywano na Marsa? Mogła to być jedyna możliwa do przyjęcia (nawet jeśli niewiarygodna) odpowiedź, zanim kwestii istot pozaziemskich nie powiązano z inną linią poszukiwań – z hipotezą istnienia jeszcze jednej planety w Układzie Słonecznym.

Przez jakiś czas astronomowie głowiący się nad perturbacjami w orbitach Urana i Neptuna rozważali możliwość istnienia jeszcze jednej planety, położonej najdalej od Słońca. Nazwali to hipotetyczne ciało niebieskie Planetą X, co oznaczało zarówno "nieznana", jak "dziesiąta". W Dwunastej Planecie jest wyjaśnienie, że Planeta X i Nibiru to jedna i ta sama planeta, ponieważ Sumerowie uważali, że Układ Słoneczny składa się z dwunastu ciał niebieskich: Słońca, Księżyca, pierwotnych dziewięciu planet oraz planety, która w charakterze najeźdźcy przyłączyła się do układu jako dwunasta – Nibiru/Marduk.

Faktem jest, że dzięki perturbacjom w orbitach odkrycie Urana doprowadziło do odkrycia Neptuna, z czego wynikło odkrycie Plutom (w roku 1930). Opracowując przewidywaną trajektorię komety Halleya, Joseph L. Brady z Lawrence Livermore Laboratory w Kalifornii odkrył, że także orbita tej komety ulega perturbacjom. Jego obliczenia skłoniły go do wysunięcia sugestii, że Planeta X krąży w odległości 64 j.a. od Słońca w cyklu orbitalnym o długości 1800 lat ziemskich. Ponieważ Brady i inni astronomowie szukający Planety X zakładają, że krąży ona wokół Słońca jak inne planety, wyznaczają jej odległość od Słońca biorąc połowę wielkiej osi jej orbity (il. 102, odległość "a"). Ale według świadectw sumeryjskich Nibiru krąży wokół Słońca jak kometa, po orbicie o ogromnym mimośrodzie, tak że odległość od Słońca tej planety równałaby się niemal całej wielkiej osi, a nie tylko jej połowie (il. 102, odległość "b"). Czy fakt, że Nibiru jest w drodze powrotnej do swego perygeum, mógł zaważyć na tym, że wyznaczony przez Brady'ego cykl 1800 lat jest dokładnie połową cyklu orbitalnego Nibiru, zapisanego przez Sumerów, a liczącego 3600 lat?

Dołączona grafika


Były jeszcze inne wnioski Brady'ego, które znamiennie pokrywają się z danymi sumeryjskimi: to, że planeta porusza się po orbicie ruchem wstecznym nie w tej samej płaszczyźnie orbitalnej (ekliptyce), co reszta planet (z wyjątkiem Plutom), lecz pod pewnym pod kątem względem niej.

Astronomowie zastanawiali się przez chwilę, czy powodem perturbacji w orbitach Urana i Neptuna może być Pluton. Ale w czerwcu 1978 James W. Christie z U.S. Naval Observatory w Waszyngtonie odkrył, że Pluton ma księżyc (nazwał go Charon) i że jest znacznie mniejszy niż uprzednio sądzono. Wykluczyło to Plutona jako przyczynę perturbacji. Co więcej, orbita Charona wokół Plutona wskazywała na to, że Pluton, podobnie jak Uran, leży na boku. Ten fakt oraz dziwna orbita Plutona wzmocniły podejrzenie, że pojedynczy czynnik zewnętrzny – jakaś siła, ciało inwazyjne przewrócił Urana, przewrócił i przemieścił Plutona oraz spowodował, że Tryton (księżyc Neptuna) wpadł we wsteczny ruch orbitalny.

Zaintrygowani tymi odkryciami, dwaj koledzy Christiego z U.S. Naval Observatory, Robert S. Harrington (który współpracował z Christiem przy identyfikacji Charona) i Thomas C. Van Flandern, doszli do wniosku po serii symulacji komputerowych, że planeta inwazyjna musiała istnieć – planeta dwa do pięciu razy większa niż Ziemia, o nachylonej orbicie, której półoś "nie przekraczała 100 j.a" ("Icarus", tom 39, 1979). Był to następny krok współczesnej nauki na drodze potwierdzania starożytnej wiedzy: cała koncepcja planety inwazyjnej, która spowodowała wszystkie te osobliwości, zgadzała się z sumeryjską opowieścią o Nibiru; odległość 100 j.a. natomiast, gdyby ją podwoić zgodnie z pozycją Słońca jako ogniska, lokalizowałaby Planetę X tam, gdzie umieszczali ją Sumerowie.

W roku 1981, dysponując danymi z Pioneera 10 i Pioneera 11 oraz z dwóch Voyagerów, dotyczącymi Jowisza i Saturna, Van Flandern i jego czterej koledzy z U.S. Naval Observatory zanalizowali na nowo orbity tych planet, a także orbity planet zewnętrznych. Przemawiając przed Amerykańskim Towarzystwem Astronomicznym, Van Flandern przedstawił nowe dowody, oparte na złożonych równaniach grawitacyjnych, że ciało niebieskie co najmniej dwa razy większe niż Ziemia krąży wokół Słońca w odległości co najmniej 2,4 mld km za Plutonem w cyklu orbitalnym o długości co najmniej 1000 lat. "The Detroit News" opublikowały tę wiadomość 16.01.1981 na stronie tytułowej wraz z sumeryjskim wizerunkiem Układu Słonecznego, wziętego z Dwunastej Planety, i streściły główne tezy tej książki (il. 103).

Do poszukiwań Planety X przyłączyła się wtedy NASA, głównie pod kierownictwem Johna D. Andersom z JPL, który opracowywał wtedy trajektorie Pioneerów. W oświadczeniu wydanym ze swego Ames Research Center 17 czerwca 1982 i anonsowanym nagłówkiem "Pioneery mogą odnaleźć Dziesiątą Planetę", NASA ujawniła, że te dwa statki kosmiczne zastały zaangażowane do poszukiwań Planety X. "Stałe aberracje w orbitach Urana i Neptuna mocno przemawiają za tym, że jakiś tajemniczy obiekt naprawdę tam jest – daleko za najdalszymi znanymi planetami Układu Słonecznego", czytamy w oświadczeniu NASA. Jako że Pioneery podróżują w przeciwnych kierunkach, będą mogły ustalić, jak daleko znajduje się to ciało niebieskie: jeśli jeden z nich doświadczy działania silnego pola grawitacyjnego, będzie to oznaczać, że tajemnicze ciało jest blisko i że musi to być planeta; jeśli oba wyczują to samo pole, będzie to znaczyło, że owo ciało znajduje się w odległości 80-160 mld km i że może to być "ciemna gwiazda", czyli "brązowy karzeł", a nie inne ciało Układu Słonecznego.

Dołączona grafika


C.D.N.

(Część druga pojawi się w następnym poście (po jakiejkolwiek wypowiedzi na owy temat) ze względu na rozmiar wiadomości, który musi być zgodny z regulaminem)


  • 0



#80

Logos.

    Rozum Świata

  • Postów: 390
  • Tematów: 34
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 8
Reputacja znakomita
Reputacja

Napisano

Cały artykuł świetnie się czyta. Prosimy o jeszcze
  • 0



#81

Tiamat.
  • Postów: 3048
  • Tematów: 29
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja ponadprzeciętna
Reputacja

Napisano

A ten temat nie powinien zostac przeniesiony do dzialu Nibiru ? tak tylko sugeruje.
  • 0

#82

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

UTAJNIONE PRZEWIDYWANIE

(ciąg dalszy...)


We wrześniu tego samego roku, 1982, U.S. Naval Observatory potwierdziło, że "zajmowało się poważnie" poszukiwaniami Planety X. Dr Harrington powiedział, że jego zespół "ograniczył się do wąskiego wycinka nieba", i dodał, że według uprzednio wysnutego wniosku ta planeta "porusza się znacznie wolniej niż jakakolwiek planeta znana obecnie".

(Wszyscy ci wyżej wymienieni astronomowie, prowadzący poszukiwania Planety X, oczywiście otrzymali ode mnie wkrótce długie listy z załączonym egzemplarzem Dwunastej Planety; ich odpowiedzi były równie długie i szczegółowe, a także bardzo miłe.)

Poszukiwanie Planety X przestało być zagadnieniem czysto akademickim i stało się jednym z głównych zadań U.S. Naval Observatory (jednostki Marynarki Wojennej USA); nadzorująca tę sprawę NASA włączyła do poszukiwań program przewidujący intensywne wyzyskanie przy tym załogowych statków kosmicznych. Wiadomo, że podczas wielu tajnych misji wahadłowców USA użyto nowych teleskopów, przeznaczonych do badań odległych przestrzeni Kosmosu; wiadomo też, że kosmonauci na pokładzie radzieckiego Saluta prowadzili w tajemnicy poszukiwania tej planety.

Wśród niezliczonego mnóstwa punktów świetlnych na niebie planety (a także komety i planetoidy) odróżniają się od nieruchomych gwiazd i galaktyk tym, że zmieniają swoje położenie. W obserwacji planet stosuje się technikę polegającą na fotografowaniu tego samego wycinka nieba kilka razy, a potem porównywaniu zdjęć na przeglądarkach; wytrenowane oko rozpoznaje, czy jakiś punkt świetlny się przemieścił. Rzecz jasna, ta metoda nie byłaby zbyt odpowiednia w przypadku Planety X, jeśli to ciało niebieskie jest tak daleko i porusza się bardzo powoli.

Nawet gdy w czerwcu 1982 zapowiedziano już, jaką rolę odegrają statki Pioneer w poszukiwaniu Planety X, sam John Anderson w wywiadzie dla Towarzystwa Planetarnego zwrócił szczególną uwagę na to, że obok odpowiedzi, jakich mogą dostarczyć statki kosmiczne Pioneer, zagadkę nieznanej planety mogłoby rozwiązać "przeszukanie sąsiedztwa Słońca w dziedzinie podczerwieni" przez statek badawczy IRAS (Infrared Astronomical Satellite). Anderson wyjaśnił, że IRAS "będzie reagował na ciepło znajdujących się w zasięgu jego obserwacji ciał niebieskich" – ciepło, które z wnętrza tych ciał rozprasza się powoli w przestrzeni w postaci promieniowania podczerwonego.

Wrażliwy na promieniowanie termiczne satelita IRAS został w końcu stycznia 1983 roku wystrzelony na orbitę 900 km nad Ziemią w ramach wspólnego amerykańsko-brytyjsko-holenderskiego przedsięwzięcia. Oczekiwano, że będzie mógł wykryć planetę wielkości Jowisza z odległości 277 j.a. Zanim wyczerpał się chłodzący go ciekły hel, statek zdążył zaobserwować 250 000 obiektów astronomicznych: galaktyki, gwiazdy, chmury pyłu międzygwiazdowego i kosmicznego, a także planetoidy, komety i planety. Jednym z jego ustalonych zadań było poszukiwanie dziesiątej planety. Relacjonując wyprawę i omawiając misję tego satelity, "The New York Times" z 30.01.1983 zatytułował swój artykuł "W poszukiwaniu Planety X tropy się rozgrzewają". Artykuł przytoczył wypowiedź astronoma Ray'a T. Reynoldsa z Ames Research Center: "Astronomowie są tak pewni dziesiątej planety, iż uważają, że nie pozostało już nic innego, tylko ją nazwać".

Czy IRAS znalazł dziesiątą planetę?

Chociaż astronomowie przyznają, że dokładne zbadanie i porównanie ponad 600 000 zdjęć, przesłanych przez IRAS podczas jego dziesięciomiesięcznej operacji, zajmie lata, oficjalna odpowiedź na to pytanie brzmi: nie – nie znaleziono dziesiątej planety.

Ta odpowiedź jednak – łagodnie mówiąc – nie jest poprawna. Przebadawszy ten sam wycinek nieba co najmniej dwukrotnie, IRAS umożliwił porównanie obrazów; i wbrew temu, co można by rozumieć z powyższej odpowiedzi, ruchome obiekty zostały odkryte. Było wśród nich pięć nieznanych komet, kilka komet, które "zgubiły się" astronomom, cztery nowe planetoidy i – "zagadkowy obiekt przypominający kometę".

Czy mogła to być Planeta X?

Mimo oficjalnych zaprzeczeń w końcu 1983 roku pewna rzecz wyszła na jaw. Ów "przeciek" nastąpił w jedynym wywiadzie, jakiego udzielili główni naukowcy programu IRAS, przeprowadzonym przez Thomasa O'Toole'a z działu naukowego "Washington Post". Historia ta, ogólnie zignorowana – a być może wyciszona – powtórzona została przez kilka dzienników, które opatrzyły ją różnymi nagłówkami: "Gigantyczny obiekt wprowadza w zakłopotanie astronomów", "Tajemnicze ciało niebieskie znalezione w Kosmosie", "Tajemnica olbrzymiego obiektu na krańcach Układu Słonecznego" (il. 104). Pierwszy akapit tej unikalnej relacji brzmi tak:

Dołączona grafika


"WASZYNGTON. Ciało niebieskie prawdopodobnie tak duże, jak olbrzymia planeta Jowisz, i prawdopodobnie tak blisko Ziemi, że trzeba by je zaliczyć do Układu Słonecznego, wykrył w kierunku gwiazdozbioru Oriona teleskop czuły na promieniowanie podczerwone, zwany IRAS.

Obiekt ten jest tak tajemniczy, że astronomowie nie wiedzą, czy jest to planeta, gigantyczna kometa, ťprotogwiazdaŤ, która nigdy nie miała dość wysokiej temperatury, aby stać się gwiazdą, odległa galaktyka, tak młoda, że wciąż jest w fazie formowania swych pierwszych gwiazd, czy galaktyka tak zasnuta pyłem, że żadne światło jej gwiazd nigdy się nie przebija.

ťWszystko, co mogę wam powiedzieć na ten temat, to tylko to, że nie wiemy, co to jestŤ – powiedział Garry Neugebauer, szef naukowców programu IRAS".

Ale czy to mogła być planeta – jeszcze jedna planeta w Układzie Słonecznym? Zdaje się, że NASA brała tę możliwość pod uwagę. "Washington Post": "Gdy naukowcy z programu IRAS ujrzeli tajemnicze ciało astronomiczne i obliczyli, że może się znajdować w odległości nie dalszej niż 80 mld km, niektórzy uważali, że być może porusza się ono w kierunku Ziemi"...

"Tajemnicze ciało – kontynuował raport – zostało zaobserwowane dwukrotnie przez IRAS". Druga obserwacja nastąpiła w sześć miesięcy po pierwszej i mogło z niej wynikać, że to ciało astronomiczne prawie wcale się nie ruszyło z miejsca. "Stwarza to sugestię, że nie jest to kometa, ponieważ kometa nie miałaby tak wielkich rozmiarów, jakie stwierdziliśmy, a poza tym prawdopodobnie byłaby w ruchu" – powiedział James Houck z Centrum Cornella Radiologii i Badań Kosmicznych, członek zespołu naukowego IRAS.

Czy – jeżeli nie jest to szybka kometa – może to być wolno poruszająca się, odległa planeta?

"Nie jest wykluczone – donosił ťWashington PostŤ – że jest to dziesiąta planeta, poszukiwana do tej pory na próżno przez astronomów."

A więc co odkrył IRAS? – dopytywałem się w Biurze Informacji Publicznej JPL w lutym 1984. Oto odpowiedź, jaką otrzymałem:

"Wypowiedź naukowca udzielającego wywiadu została podana w prasie w formie zdradzającej brak uporządkowania danych o obiekcie widzianym przez IRAS.

Zgodnie z rzetelnością naukową, zauważył on ostrożnie, że gdyby ten obiekt znajdował się blisko, miałby rozmiary Neptuna. A jeśli jest to daleki obiekt, to jest wielkości całej Galaktyki".

Przepadło zatem porównanie rozmiarów obiektu do Jowisza: teraz była to planeta wielkości Neptuna, "jeśli znajduje się blisko" – ale wielkości Galaktyki (!), jeśli daleko.

Czy zatem IRAS, wykrywając promieniowanie cieplne, zauważył dziesiątą planetę? Wielu astronomów tak uważa. Dla przykładu zacytujmy Williama Gutscha, prezesa American Museum-Hayden Planetarium w Nowym Jorku (i redaktora naukowego WABC-TV). Pisząc o odkryciach IRAS w swej rubryce "Skywatch", powiedział: "Dziesiąta planeta mogła być już zlokalizowana, a nawet skatalogowana", choć trzeba ją jeszcze zobaczyć przez teleskop optyczny.

Czy do takiego wniosku doszedł też Biały Dom, jak mógłby o tym świadczyć nowy kurs przyjęty w polityce od roku 1983 przez oba supermocarstwa, a także powtarzane, "hipotetyczne" wypowiedzi dwóch przywódców, dotyczące obcych z Kosmosu?

Gdy w 1930 roku odkryto Plutona, było to wielkie astronomiczne i naukowe wydarzenie, jakkolwiek Ziemia nie zatrzęsła się w posadach z tego powodu. To samo można by powiedzieć w przypadku odkrycia Planety X; rzecz jednak przedstawiałaby się zupełnie inaczej, gdyby się okazało, że Planeta X i Nibiru to jedna i ta sama planeta. Bo jeśli istnieje Nibiru, to Sumerowie nie mylili się też co do Anunnaki.

Jeśli Planeta X istnieje, znaczy to, że nie jesteśmy sami w Układzie Słonecznym. Skala następstw tego faktu dla ludzkości, jej podziałów narodowych i wyścigu zbrojeń jest rzeczywiście tak wielka, że amerykański prezydent miał rację, mierząc tą skalą stosunki między supermocarstwami i kwestię współpracy w Kosmosie.

Wyraźna oznaka, że to, co wykrył IRAS, nie jest "odległą galaktyką", lecz "planetą o rozmiarach Neptuna", znalazła dalsze potwierdzenie na drodze intensywnych badań nieba teleskopami optycznymi; a także dzięki temu, że przeszukiwania te skoncentrowano na niebie południowym.

Tego samego dnia, w którym informację z "WashingtonPost" opublikowało kilka gazet, NASA ujawniła, że zaczęła prowadzić badania optyczne nie jednego, lecz dziewięciu "tajemniczych źródeł" promieniowania podczerwonego. Celem tych badań, stwierdzono w oświadczeniu, jest odnalezienie "niezidentyfikowanych obiektów" w "obszarach nieba, gdzie nie ma wyraźnego źródła promieniowania, takiego jak odległa galaktyka czy wielkie skupisko gwiazd". Zamierzano użyć do tego "najsilniejszych teleskopów" świata: dwóch z Mt. Palomar w Kalifornii – jednego olbrzymiego, drugiego mniejszego; wyjątkowo silnego teleskopu w Cerro Tololo w chilijskich Andach oraz każdego innego odpowiednio dużego teleskopu na świecie, włącznie z tym, który znajduje się na szczycie góry Mauna Kea na Hawajach.

W swych optycznych poszukiwaniach Planety X astronomowie wzięli pod uwagę negatywne wyniki badań prowadzonych przez Clyde'a Tombaugha, odkrywcę Plutona, przez przeszło dziesięć lat po tym odkryciu. Tombaugh doszedł do wniosku, że dziesiąta planeta ma "mocno eliptyczną i bardzo nachyloną orbitę i znajduje się teraz daleko od Słońca". Inny wybitny astronom, Charles T. Kowal, odkrywca kilku komet i planetoid włącznie z Chironem, wnioskował w roku 1984, że w pasie nieba między 15° nad i 15° pod ekliptyką nie ma żadnej innej planety. Lecz odkąd jego obliczenia przekonały go, że taka dziesiąta planeta zapewne istnieje, zasugerował, żeby szukać jej pod kątem mniej więcej 30° względem ekliptyki.

Do 1985 roku wielu astronomów intrygowała "teoria Nemezis", przedstawiona po raz pierwszy przez geologa Waltera Alvareza z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley oraz jego ojca, Luisa Alvareza, laureata nagrody Nobla. Zauważając pewną regularność w wymieraniu gatunków na Ziemi (włącznie z dinozaurami), wysunęli sugestię, że jakaś "gwiazda śmierci" czy planeta o mocno nachylonej i wielce eliptycznej orbicie wznieca deszcz komet, które niosą zagładę i spustoszenie do wnętrza Układu Słonecznego, w tym także na Ziemię. Im bardziej astronomowie i astrofizycy (tacy jak Daniel Whitmire i John Matese z Uniwersytetu w Pohzdniowo-zachodniej Luizjanie) analizowali te możliwości, tym bardziej skłaniali się do wniosku, że nie jest to "gwiazda śmierci", lecz Planeta X. Rozpracowując gruntownie wraz z Thomasem Chesterem, szefem zespołu badającego dane IRAS, transmisje radiacji podczerwonej, Whitmire powiedział w maju 1985: "Możliwe, że Planeta X została już zarejestrowana i czeka na natychmiastowe odkrycie". Jordin Kare, fizyk z Lawrence Berkeley Laboratory, zasugerował, żeby użyć teleskopu Schmidta w Australii razem z komputerowym systemem badawczym, zwanym "pożeraczem gwiazd", celem przeszukania nieba południowego. Jeśli nie będzie można jej tam zlokalizować – powiedział Whitmire – "astronomom wypadnie z tym poczekać do roku 2600", gdy ta planeta przetnie ekliptykę.

Tymczasem dwa Pioneery mknęły w przeciwnych kierunkach poza sferę znanych planet, posłusznie raportując o swoich obserwacjach. Co mówiły na temat Planety X? NASA wydała 25 czerwca 1987 oświadczenie prasowe, zatytułowane "Naukowcy z NASA uważają, że dziesiąta planeta może istnieć". Wypowiedź ta odwoływała się do konferencji prasowej, na której John Anderson zakomunikował, że Pioneery niczego nie znalazły. Są to – wyjaśnił – dobre wiadomości, ponieważ wykluczają raz na zawsze możliwość, że perturbacje w orbitach planet zewnętrznych powoduje "ciemna gwiazda", czyli "brązowy karzeł". Niemniej jednak perturbacje w tych orbitach występują; Anderson powiedział dziennikarzom, że po sprawdzeniu odpowiednich danych i powtórnym ich zweryfikowaniu nabrano całkowitej pewności, iż te perturbacje były wyraźniejsze sto lat temu, gdy Uran i Neptun znajdowały się po drugiej stronie Słońca. Doprowadziło to dra Andersom do wniosku, że Planeta X istnieje; jej orbita jest o wiele bardziej nachylona niż orbita Plutona, masa zaś mniej więcej pięć razy większa niż masa Ziemi. Są to jednak – powiedział – tylko domysły, których nie można potwierdzić ani obalić, zanim rzeczywiście nie zaobserwuje się tej planety.

Komentując te informacje NASA, "Newsweek" z 13.07.1987 donosił: "W zeszłym tygodniu NASA odbyła konferencję prasową, na której przekazano dość osobliwą wiadomość: wokół Słońca być może krąży – lub nie krąży – zewnętrzna dziesiąta planeta". Nie zwrócono jednak uwagi na fakt, że ta konferencja prasowa odbywała się pod auspicjami Jet Propulsion Laboratory z Ames Research Center i centralnego zarządu NASA w Waszyngtonie. Oznaczało to, że cokolwiek miało być ujawnione, musiało być autoryzowane na najwyższym szczeblu kierownictwa badań kosmicznych. Istotna wiadomość kryła się w końcowym komentarzu dr Andersom. Zapytany, kiedy Planeta X zostanie odnaleziona, odpowiedział: "Nie zdziwiłbym się, gdyby znaleziono ją za sto lat, ale może nigdy nie zostanie znaleziona [...], nie zdziwiłbym się jednak, gdyby znaleziono ją w przyszłym tygodniu".

Oto dlaczego trzy agencje NASA sponsorowały tę konferencję: miały w zanadrzu taką wiadomość.

Wynika stąd, że ktokolwiek zajmuje się poszukiwaniem Planety X, przekonuje się, że bez wątpienia ona istnieje, ale trzeba ją jeszcze zaobserwować "tradycyjnymi metodami" – optycznie, czyli za pomocą teleskopów, zanim będzie można ustalić jej położenie i dokładną orbitę. Warto zauważyć, że po roku 1984, po zagadkowym odkryciu dokonanym przez IRAS, w Stanach Zjednoczonych, Związku Radzieckim i krajach europejskich zaczęto pospiesznie konstruować nowe teleskopy; starsze zaś przerabiano w celu zwiększenia ich możliwości. Największą wagę przywiązywano do teleskopów na półkuli południowej. Na przykład we Francji Obserwatorium Paryskie powołało specjalny zespół do poszukiwań Planety X, w związku z czym Europejskie Obserwatorium Południowe uaktywniło Teleskop Nowej Technologii (NTT) w Cerro La Silla w Chile. W tym samym czasie dwa supermocarstwa podjęły działania w przestrzeni kosmicznej, zmierzające do odnalezienia Planety X. Wiadomo, że Rosjanie wyposażyli w 1987 roku swoją nową stację kosmiczną Mir w kilka potężnych teleskopów przyłączając do stacji jedenastotonowy "moduł naukowy" zwany Kwant, który opisywano jako "jednostkę astrofizyczną wielkiej energii". Ujawniono, że cztery z tych teleskopów miały przeszukiwać niebo południowe. NASA zaplanowała wynieść na orbitę najpotężniejszy teleskop, jaki kiedykolwiek zbudowano – teleskop Hubble'a – gdy program wahadłowców doznał porażki w katastrofie Challengera; jest powód, by przypuszczać, że nadzieje na odkrycie Planety X w czerwcu 1987 pokładano w tym, że teleskop ten zostanie wtedy właśnie wprowadzony na orbitę (ostatecznie umieszczono go tam na początku 1990 roku tylko po to, żeby stwierdzić, że jest niesprawny).

Tymczasem najbardziej systematyczne i coraz dokładniejsze poszukiwania oparte na instalacjach ziemskich prowadzono wciąż w U.S. Naval Observatory. W serii wyczerpujących artykułów publikowanych przez magazyny naukowe w sierpniu 1988 (i w okolicach tej daty) potwierdzono obliczenia wykazujące perturbacje w orbitach planet oraz zapewniono jeszcze raz, że wybitni astronomowie są przekonani o istnieniu Planety X. Już poprzednio wielu naukowców podpisało się pod założeniem dra Harringtona, że orbita tej planety jest nachylona względem ekliptyki pod kątem około 30°, a jej połowa wielkiej osi mierzy mniej więcej 101 j.a. (czyli jej pełna wielka oś ma ponad 200 j.a.). Harrington uważa, że jej masa równa się prawdopodobnie czterokrotnej masie Ziemi.

Krążąc po orbicie podobnej do orbity komety Halleya, Planeta X spędza część swojego czasu nad ekliptyką (w obszarze nieba północnego), większość zaś pod ekliptyką (na niebie południowym). Z czasem zespół U.S. Naval Observatory postanowił skoncentrować poszukiwania Planety X na Półkuli Południowej, skupiając uwagę na obszarze nieba odległym mniej więcej 2,5 raza bardziej niż obecne położenie Neptuna i Plutom. Dr Harrington przedstawił najnowsze wyniki swoich badań w rozprawie opublikowanej w "The Astronomical Journal" (10/1988), zatytułowanej "Położenie Planety X". Rozprawa opatrzona była szkicem nieba wskazującym najbardziej prawdopodobne miejsca, w których może znajdować się teraz Planeta X, zarówno na niebie północnym, jak południowym. Jednak w świetle danych z Voyagera 2, który przeleciał obok Urana i Neptuna i wykrył nieustające perturbacje – nieznaczne, lecz dostrzegalne – w ich obecnych orbitach, Harrington nabrał pewności, że Planeta X znajduje się teraz na niebie południowym.

Wysyłając mi przedruk tej rozprawy, Harrington oznaczył północną część nieba: uwagą: "niezgodny z Neptunem", przy południowej części napisał zaś: "obecnie najlepszy obszar" (il. 105).

Dołączona grafika


Szesnastego stycznia 1990 roku dr Harrington oświadczył na spotkaniu Amerykańskiego Towarzystwa Astronomicznego w Arlington w Wirginii, że U.S. Naval Observatory zawęziło poszukiwania dziesiątej planety, skupiając się teraz wyłącznie na niebie południowym, i poinformował o wysłaniu zespołu astronomów do Black Birch Astronomic Observatory w Nowej Zelandii. Ujawnił, że dane z Voyagera 2 skłoniły jego zespół do przypuszczenia, iż dziesiąta planeta jest około pięciu razy większa niż Ziemia i dzieli ją od Słońca odległość mniej więcej trzy razy większa niż Neptuna czy Plutona.

Badania te intrygują nie tylko z tego względu, że przywodzą współczesną naukę do głoszenia rzeczy znanych Sumerom już dawno temu – tego mianowicie, że w Układzie Słonecznym jest jeszcze jedna planeta – lecz także dlatego, że wyraźnie zmierzają do potwierdzenia szczegółów dotyczących rozmiarów planety i jej orbity.

Astronomia sumeryjska wyobrażała niebo nad Ziemią w podziale na trzy pasy, czyli "drogi". Pas centralny był "drogą Anu", władcy Nibiru, i rozciągał się od 30° szerokości północnej do 30° szerokości południowej. Nad nim była "droga Enlila", pod nim zaś "droga Ea/Enki" (il. 106). Współcześni astronomowie studiujący teksty sumeryjskie nie widzieli w tym podziale żadnego sensu; jedyne wyjaśnienie, jakie mogłem znaleźć, odnosiło się do związku tego podziału ze wzmiankowaną w tekstach orbitą Nibiru/Marduka, gdy ta planeta ukazywała się w polu ziemskiej obserwacji:

Dołączona grafika


"Planeta Marduk:
Gdy się pojawi: Merkury.
Wznosząc się trzydzieści stopni po łuku niebieskim:
Jowisz. Stojąc w miejscu niebiańskiej bitwy:
Nibiru".


Te instrukcje dotyczące obserwacji nadchodzącej planety wyraźnie odnoszą się do odcinka drogi, jaki przebywa ona od punktu koniunkcji z Merkurym, do punktu koniunkcji z Jowiszem, wznosząc się trzydzieści stopni. Byłoby to możliwe tylko wtedy, gdyby orbita Nibiru/Marduka była nachylona względem ekliptyki pod kątem 30°. Ukazując się 30° nad ekliptyką i znikając z pola widzenia (obserwatorowi w Mezopotamii) 30° pod ekliptyką, tworzy w ten sposób "drogę Anu", która rozciąga się w pasie między 30° nad i 30° pod równikiem.

Trzydziesty równoleżnik, o czym była mowa w Schodach do nieba, był "świętą" linią, wzdłuż której rozlokowane były wielkie piramidy w Gizie i port kosmiczny na półwyspie Synaj; jest to kierunek, w którym patrzy Sfinks. Wydaje się prawdopodobne, że to ułożenie w linii było związane z pozycją Nibiru na 30° na niebie północnym, gdy planeta przechodziła przez peryhelium swej orbity. Wnioskując, że nachylenie Planety X może wynosić 30°, współcześni astronomowie potwierdzają dane sumeryjskie.

Potwierdza je również niedawne ustalenie, że ta planeta orbituje w naszym kierunku z południowego wschodu, od strony gwiazdozbioru Centaura. Teraz widzimy w tamtym miejscu zodiakalną konstelację Wagi; natomiast w czasach babilońskich/biblijnych było to miejsce Strzelca. Tekst cytowany przez R. Campbella Thompsona w Reports of the Magicians and Astronomers of Nineveh and Babylon opisuje ruch nadchodzącej planety, gdy zakręca ona przy Jowiszu, przybywając na miejsce Niebiańskiej Bitwy w pasie planetoid – na Miejsce Przejścia (stąd nazwa Nibiru):

"Gdy od pozycji Jowisza
Planeta przechodzi na zachód
nastanie czas bezpiecznego życia [...].
Gdy od pozycji Jowisza
Planeta się rozjaśni,
a znak Raka stanie się Nibiru,
Akad będzie opływać w dostatek".


Można łatwo przedstawić na ilustracji (il. 107), że kiedy peryhelium planety było w Raku, pojawiała się w polu widzenia od strony Strzelca. W tym względzie związek z omawianą sprawą mają biblijne wersety z Księgi Hioba, które opisują pojawienie się Niebiańskiego Pana i jego powrót do odległej siedziby:

"On sam rozpościera niebiosa
i kroczy po największych głębinach.
On pojawia się w Niedźwiedzicy, Orionie i Syriuszu
oraz w gwiazdozbiorach południa [...].
On uśmiecha się do Byka i Barana; od
Byka przejdzie do Strzelca".


Dołączona grafika


Jest to nie tylko przybycie z południowego wschodu (i powrót w tamtym kierunku), lecz także opis ruchu wstecznego po orbicie.

Jeśli istoty pozaziemskie istnieją, czy Ziemianie nie powinni próbować nawiązać z nimi kontaktu? Jeśli mogą one podróżować w Kosmosie i dotrzeć na Ziemię, czy będą wobec nas życzliwe, czy – jak przedstawił to H. G. Wells w Wojnie światów – przybędą tu niszczyć, podbijać, unicestwiać?

Gdy w 1971 roku wystrzelono Pioneera 10, zaopatrzono go w grawerowaną plakietkę zawierającą informacje dla istot pozaziemskich – które mogłyby znaleźć statek lub jego szczątki – o tym, skąd przybył statek i kto go wysłał. Gdy wystrzelono w 1977 roku Voyagery, wyposażono je w złote płyty, podobnie grawerowane, z zakodowaną cyfrowo wiadomością i nagranymi przekazami słownymi od Sekretarza Generalnego ONZ i delegatów z trzynastu krajów. "Jeśli mieszkańcy innych światów mają na tyle rozwiniętą technologię, żeby przechwycić jedną z tych płyt – powiedział wtedy na forum ONZ Timothy Ferris z NASA – powinni dojść do tego, jak odtworzyć tę płytę".

Nie wszyscy uważali to za dobry pomysł. W Wielkiej Brytanii królewski astronom Sir Martin Ryle odradzał jakiekolwiek działania ludzi na Ziemi, zmierzające do ujawnienia faktu istnienia ziemskiej cywilizacji. Obawiał się, że jakaś inna cywilizacja mogłaby potraktować Ziemię i Ziemian jako źródło minerałów, żywności i niewolników. Skrytykowano go nie tylko za to, że nie docenił możliwych korzyści wypływających z takich kontaktów, lecz także za wywoływanie niepotrzebnych lęków: "Biorąc pod uwagę ogrom Kosmosu (stwierdzono w redakcyjnej nocie "The New York Times"), nie wydaje się prawdopodobne, żeby jakieś istoty rozumne były bliżej nas niż setki czy tysiące lat świetlnych stąd".

Ale, jak wskazuje na to chronologia odkryć kosmicznych i kontaktów między supermocarstwami, do czasu pierwszego amerykańsko-radzieckiego spotkania na szczycie uświadomiono sobie, że takie istoty rozumne są znacznie bliżej; że naprawdę istnieje w Układzie Słonecznym jeszcze jedna planeta, znana w starożytności jako Nibiru, planeta nie martwa, lecz zamieszkana przez istoty podobne do ludzi i o wiele bardziej rozwinięte niż my.

W jakiś czas po pierwszym spotkaniu Reagan-Gorbaczow w roku 1985, bez fanfar czy przedwczesnych zapowiedzi, jeśli nie w zupełnej tajemnicy, Stany Zjednoczone zwołały "grupę roboczą" naukowców, ekspertów przysięgłych i dyplomatów na spotkanie z przedstawicielami NASA i innych amerykańskich instytucji, aby rozważyć kwestię istot pozaziemskich. Zajmujący się tą sprawą komitet, złożony z przedstawicieli Stanów Zjednoczonych, Związku Radzieckiego i kilku innych państw, prowadził swoje prace współdziałając z amerykańskim Biurem Departamentu Zaawansowanej Technologii.

Co konkretnie miał rozważyć ów komitet? Nie kwestię teoretyczną, czy istnieją jakieś istoty pozaziemskie w oddaleniu lat świetlnych; i nie kwestię, jak organizować poszukiwania takich istot, założywszy, że mogą one istnieć. Zadanie komitetu było znacznie pilniejsze i dotyczyło bardziej realnych zagrożeń: jakie działania należy podjąć, gdy te istoty zostaną wykryte.

Niewiele wiadomo publicznie o obradach Komitetu Roboczego, z tego jednak, co można było się dowiedzieć, wynika, że zajmowano się głównie tym, jak utrzymać autorytatywną kontrolę nad kontaktami z cywilizacją pozaziemską, jak zapobiec nie upoważnionemu, przedwczesnemu lub szkodliwemu ujawnieniu takiego faktu. Jak długo można utrzymywać taką informację w sekrecie? W jaki sposób podać ją do wiadomości publicznej? Jak zapobiec przewidywanej panice o zasięgu światowym, wywołanej pogłoskami? Na kim powinien spoczywać obowiązek udzielania odpowiedzi na lawinę pytań i co należy mówić?

W kwietniu 1989 roku, natychmiast po incydencie z Phobosem 2 na Marsie, międzynarodowy zespół opracował zbiór wytycznych. Był to dwustronicowy dokument zatytułowany DEKLARACJA ZASAD DOTYCZĄCYCH DZIAŁAŃ, JAKIE MAJĄ BYĆ PODJĘTE PO WYKRYCIU INTELIGENCJI POZAZIEMSKIEJ. Dokument zawierał dziesięć paragrafów i aneks; jego wyraźnym zamierzeniem było utrzymanie przez określone władze kontroli nad rozpowszechnianiem informacji, udzielanych po "wykryciu inteligencji pozaziemskiej".

"Zasady" wytyczają kierunek działań mających na celu zminimalizowanie tego, co niektóre osoby związane z opracowaniem dokumentu nazwały "potencjalną paniką, wywołaną pierwszym sygnałem, że ludzkość nie jest sama we Wszechświecie". Deklaracja zaczyna się od oświadczenia, że "my, instytucje i osoby uczestniczące w poszukiwaniu inteligencji pozaziemskiej, uznajemy to poszukiwanie za integralną część programu badań kosmicznych prowadzonych w celach pokojowych dla wspólnej korzyści całej ludzkości"; dalej deklaracja zobowiązuje uczestników do "przestrzegania [...] zasad dotyczących rozpowszechniania informacji o wykryciu inteligencji pozaziemskiej".

Zasady te mają się stosować do "każdej osoby, państwowej czy prywatnej instytucji badawczej lub agencji rządowej, które są przekonane, że wykryły sygnał pochodzący od inteligencji pozaziemskiej lub że znalazły inny dowód na istnienie takiej inteligencji". Zasady zabraniają odkrywcy "ogłaszać publicznie, że znaleziono dowód na istnienie inteligencji pozaziemskiej", bez uprzedniego bezzwłocznego powiadomienia tych, którzy są sygnatariuszami tej deklaracji, tak żeby "można było ustalić działania mające na celu nieustające śledzenie danego sygnału czy zjawiska."

Dalej zasady podają szczegółowe procedury odnośnie oceny, rejestrowania i zabezpieczania sygnałów oraz częstotliwości, w jakich one występują; § 8 zabrania nieupoważnionego odpowiadania na nie:

"Nie powinno się wysyłać żadnej odpowiedzi na sygnał lub inne zjawisko pochodzące od inteligencji pozaziemskiej przed przekonsultowaniem danego przypadku z właściwymi organami międzynarodowymi. Sposoby takich konsultacji będą treścią osobnego porozumienia, deklaracji czy umowy".

Komitet Roboczy rozważał przypadek, w którym "sygnał" mógłby nie być po prostu znakiem pochodzącym z inteligentnego źródła, lecz rzeczywistą "wiadomością", wymagającą rozkodowania. Komitet założył też, że naukowcy nie będą mieli więcej czasu niż jeden dzień na rozkodowanie, zanim dany przypadek nie wywoła poruszenia w świecie i fali pogłosek, mogących doprowadzić do tego, że sytuacja wymknie się spod kontroli. Komitet przewidział narastający nacisk ze strony mediów, opinii publicznej w ogólności oraz ze strony polityków, domagających się autorytatywnej i uspokajającej informacji.

Dlaczego miałoby wybuchnąć zamieszanie i ogólnoświatowa panika, gdyby, powiedzmy, władze miały poinformować o możliwości istnienia istot rozumnych w jakimś układzie gwiezdnym odległym o kilka lat świetlnych? Jeśli Komitet myślał na przykład, że taki sygnał mógłby nadejść z pierwszego układu gwiezdnego, na jaki natknąłby się Voyager po opuszczeniu Układu Słonecznego, to do ewentualnego spotkania z mieszkańcami tego układu gwiezdnego doszłoby za czterdzieści tysięcy lat! Z pewnością nie tym martwił się Komitet...

Jasne jest zatem, że zasady opracowano przewidując wiadomość czy zjawisko bliższe domu, pochodzące z Układu Słonecznego. Mówiąc o podstawie prawnej zasad, deklaracja powołuje się w istocie na porozumienie ONZ regulujące działania państw w dziedzinie "badań i eksploatacji" Księżyca i innych ciał niebieskich Układu Słonecznego. Zgodnie z tym, po zawiadomieniu o danym przypadku rządów państw, tak żeby miały możność zbadać zjawisko i zdecydować, co w danej sytuacji trzeba robić – należy też poinformować o tym Sekretarza Generalnego ONZ.

Starając się rozwiać obawy różnych astronomicznych, astronautycznych i innych organizacji na całym świecie, które "przejawiły zainteresowanie i wykazały się kompetencjami dotyczącymi kwestii istnienia inteligencji pozaziemskiej", że takie odkrycie stanie się czysto polityczną czy narodową sprawą, sygnatariusze Deklaracji postanowili powołać "komitet międzynarodowy, złożony z naukowców i innych ekspertów", który nie tylko pomógłby zbadać zjawisko, lecz także "służyłby radą, w jaki sposób informować o nim opinię publiczną". W lipcu 1989 Biuro SETI NASA nazwało tę grupę "specjalnym komitetem reakcji na wykrycie". Dalsze dokumenty ujawniają, że powołanie i działalność tego specjalnego komitetu reakcji na wykrycie będzie się znajdować w gestii szefa Biura SETI NASA.

W lipcu 1989 supermocarstwa uświadomiły sobie, że to, co się stało z Phobosem, nie było awarią; uruchomiono wtedy natychmiast mechanizm "działań, jakie mają być podjęte po wykryciu inteligencji pozaziemskiej".

Nauka współczesna rzeczywiście dogoniła starożytną wiedzę – wiedzę o Nibiru i Anunnaki. A człowiek uświadomił sobie raz jeszcze, że nie jest sam.

A BĘDZIE SIĘ NAZYWAĆ...

Przyjęte jest, że odkrywca nowego ciała niebieskiego ma przywilej nadania mu nazwy.

31 stycznia 1983 autor tej książki napisał do Towarzystwa Planetarnego następujący list:

Ms. Charlene Anderson The Planetary
Society 110 S. Euclid
Pasadena, Calif. 91101
Szanowna Pani

Najświeższe doniesienia prasowe dotyczące intensywnych poszukiwań dziesiątej planety skłoniły mnie do wysłania Pani kopii mojej korespondencji, jaką prowadziłem na ten temat z doktorem Johnem D. Andersonem.

Według "New York Timesa" z ostatniej niedzieli (w załączniku) "astronomowie są tak pewni istnienia dziesiątej planety, iż uważają, że nie pozostało już nic innego, tylko ją nazwać".

Otóż starożytni już ją nazwali: Nibiru po sumeryjsku, Marduk po babilońsku; a ja uważam, że mam prawo nalegać, żeby nie zmieniać tej nazwy.

Z poważaniem,
Z. Sitchin

  • 0



#83

Pylbas.
  • Postów: 281
  • Tematów: 5
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

"PHOBOS: AWARIA CZY INCYDENT WOJEN GWIEZDNYCH?" jak se poczytałem to jak zwykle doszedłem do wniosku że prawdy się nie dowiem.... Arty genialne
  • 0

#84

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

W bardzo bliskiej przyszłości mam zamiar przedstawić wam 100% materiału z książki "12 Planeta" :)

W pewnym sensie już owe treści są dostępne m.in. temat pt. "Nefilim - ludzie ognistych rakiet". Wypatrujcie dalszych textów...

Peace :)
  • 0



#85

aph.
  • Postów: 684
  • Tematów: 3
  • Płeć:Nieokreślona
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

nie czytalem calego tekstu ale pewien fragment rzucil mie sie w oczy

Mimo oficjalnych zaprzeczeń w końcu 1983 roku pewna rzecz wyszła na jaw. Ów "przeciek" nastąpił w jedynym wywiadzie, jakiego udzielili główni naukowcy programu IRAS, przeprowadzonym przez Thomasa O'Toole'a z działu naukowego "Washington Post". Historia ta, ogólnie zignorowana – a być może wyciszona – powtórzona została przez kilka dzienników, które opatrzyły ją różnymi nagłówkami: "Gigantyczny obiekt wprowadza w zakłopotanie astronomów", "Tajemnicze ciało niebieskie znalezione w Kosmosie".

"WASZYNGTON. Ciało niebieskie prawdopodobnie tak duże, jak olbrzymia planeta Jowisz, i prawdopodobnie tak blisko Ziemi, że trzeba by je zaliczyć do Układu Słonecznego, wykrył w kierunku gwiazdozbioru Oriona teleskop czuły na promieniowanie podczerwone, zwany IRAS.

Obiekt ten jest tak tajemniczy, że astronomowie nie wiedzą, czy jest to planeta, gigantyczna kometa, »protogwiazda«, która nigdy nie miała dość wysokiej temperatury, aby stać się gwiazdą, odległa galaktyka, tak młoda, że wciąż jest w fazie formowania swych pierwszych gwiazd, czy galaktyka tak zasnuta pyłem, że żadne światło jej gwiazd nigdy się nie przebija.

»Wszystko, co mogę wam powiedzieć na ten temat, to tylko to, że nie wiemy, co to jest« – powiedział Garry Neugebauer, szef naukowców programu IRAS".

Ale czy to mogła być planeta – jeszcze jedna planeta w Układzie Słonecznym? Zdaje się, że NASA brała tę możliwość pod uwagę. "Washington Post": "Gdy naukowcy z programu IRAS ujrzeli tajemnicze ciało astronomiczne i obliczyli, że może się znajdować w odległości nie dalszej niż 80 mld km, niektórzy uważali, że być może porusza się ono w kierunku Ziemi"...

no kurcze, co to sa za bzdury :-|
jak mozna nie wiedziec czy cos co sie obserwuje znajduje sie w ukladzie slonecznym czy jest odlegla galaktyka? takie sprawy zalatwia sie na poczekaniu badajac redshift. a nawet jesli z jakiegos powodu by sie nie dalo tego zrobic do mozna odleglosc spokojnie wyznaczyc metoda paralaksy (jesli chodzi o cos co sie znajduje w ukladzie slonecznym). z jakiej okazji planeta miala by byc jasniejsza w dziedzinie podczerwieni niz swiatla widzialnego? czy art sugeruje, ze ta galaktyka mogla by sie znajdowac wewnatrz ukladu slonecznego?!

czy jesli po przeczytaniu kilku akapitow znalazlem w nich tyle powaznych bledow, ze z jakiegokolwiek naukowego punktu widzenia one wrecz nie istnieja, to czy moge spokojnie uznac, ze calosc jest jedna wielka bzdura?
  • 0


 

Użytkownicy przeglądający ten temat: 0

0 użytkowników, 0 gości oraz 0 użytkowników anonimowych