Skocz do zawartości


Zdjęcie

Genesis jeszcze raz


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
84 odpowiedzi w tym temacie

#1

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

Genesis jeszcze raz


Spis treści :
ZASTĘPY NIEBIOS
PRZYBYSZ Z DALEKIEGO KOSMOSU
NA POCZĄTKU
POSŁAŃCY GENESIS
GAJA: ROZSZCZEPIONA PLANETA
ŚWIADEK GENESIS
NASIENIE ŻYCIA
ADAM: NIEWOLNIK STWORZONY DO POSŁUCHU
MATKA ZWANA EWĄ
GDY MĄDROŚĆ ZSTĄPIŁA Z NIEBA
BAZA KOSMICZNA NA MARSIE
PHOBOS: AWARIA CZY INCYDENT WOJEN GWIEZDNYCH?


PRZEDMOWA

Ze wszystkich tajemnic, przed jakii stoi ludzkość poszukująca wiedzy, największą jest tajemnica zwana życiem.

Teoria ewolucji wyjaśnia, jak życie rozwijało się na Ziemi, ale nie tłumaczy, jak powstało. Pojawia się też kwestia nader zasadnicza: czy życie na Ziemi jest czymś wyjątkowym, nie mającym precedensu w Układzie Słonecznym, w naszej Galaktyce, we Wszechświecie?

Według Sumerów, życie zostało przyniesione do Układu Słonecznego przez Nibiru; to właśnie Nibiru przekazało Ziemi nasienie życia". Nauka przebyła długą drogę, żeby dojść do tego samego wniosku.

Godne uwagi jest, że teksty starożytne pokrywają się z ustaleniami współczesnej nauki. Piąta tabliczka Enuma elisz, mimo że poważnie uszkodzona, opisuje tryskającą lawę jako "ślinę" Tiamat i lokalizuje aktywność wulkaniczną w czasie poprzedzającym utworzenie się atmosfery, oceanów i kontynentów. Ślina, twierdzą teksty, w miarę wylewania się "zalegała warstwami". Opisano fazę stygnięcia" "zbierania się chmur wodnych"; potem wzniesione zostały posady" Ziemi i powstały oceany. Wersję tę powtarza Genesis. Dopiero potem pojawiło się na Ziemi życie: "ziele" na kontynentach i "mrowie istot" w wodach.

Żywe komórki, nawet najprostsze, składają się ze skomplikowanych cząsteczek, utworzonych z różnych związków organicznych. Ale jak cząsteczki te powstały? W 1953 roku dwóch naukowców z Uniwersytetu Chicagowskiego, Harold Urey i Stanley Miller, przeprowadzili coś, co od tamtej pory zwane jest "najbardziej frapującym eksperymentem. Zmieszali pod ciśnieniem cząsteczki metanu, amoniaku, wodoru i tlenu, rozpuścili tę miksturę w wodzie, tworząc "prabulion", i poddali to działaniu wyładowań elektrycznych, błyskawic. W rezultacie powstało kilka aminokwasów i hydroksykwasów: budulec białka, tak istotnego składnika materii żywej. Później inni badacze sporządzili podobne mikstury, w odpowiedniej temperaturze naświetlili je promieniami ultrafioletowymi i poddali działaniu między innymi promieniowania jonizującego. Otrzymali takie same rezultaty.

___________________________________________________________________________


PROLOG

W ostatnich dekadach XX wieku byliśmy świadkami niepokojąco gwałtownego wzrostu ludzkiej wiedzy i niebywale szybkiego rozwoju technologii. Naszych postępów na każdym polu nauki nie odmierzają już stulecia czy nawet dziesięciolecia, lecz lata, a nawet miesiące; skala osiągnięć doby dzisiejszej zdaje się przekraczać wszystko, co człowiek zdobył w przeszłości.

Lecz czy to możliwe, że człowiek wyszedł z mroków prehistorii, przebył starożytność i średniowiecze, doszedł do Wieku Oświecenia, doświadczył rewolucji przemysłowej i wkroczył w erę wysokiej technologii, inżynierii genetycznej i lotów kosmicznych po to tylko, żeby dogonić starożytną wiedzę?

Przez wiele pokoleń Biblia i jej nauki spełniały rolę kotwicy dla poszukującej ludzkości; współczesna nauka zdaje się jednak pozbawiać nas tego oparcia i pozostawiać we mgle dezorientacji – szczególnie w kwestiach dotyczących pochodzenia człowieka. Celem tej książki jest wykazanie, że konflikt między ewolucjonizmem a kreacjonizmem jest bezpodstawny; że Genesis i jej źródła odzwierciedlają najwyższy znany nam poziom naukowej wiedzy.

A zatem czy jest możliwe, że to, co nasza cywilizacja odkrywa dziś na Ziemi i w Kosmosie – w tym zakątku Wszechświata zwanym przez nas niebem – jest tylko dramatem, jaki moglibyśmy nazwać "Genesis jeszcze raz", niczym więcej niż ponownym odkryciem tego, co było wiadome znacznie wcześniejszej cywilizacji, na Ziemi i innej planecie?

Pytania tego nie dyktuje jedynie ciekawość naukowa; jest to pytanie o istotę egzystencji człowieka, jego pochodzenie i jego przeznaczenie. Dotyczy ono przyszłości Ziemi jako miejsca do życia, ponieważ związane jest z jej przeszłością: w swej intencji odkrycia skąd przyszliśmy, staje się pytaniem o to, dokąd zmierzamy. A odpowiedzi prowadzą, jak zobaczymy, do nieuniknionych wniosków, jakie dla jednych są zbyt niewiarygodne, by je przyjąć, dla innych zaś zbyt straszne, by brać je pod uwagę.

ZASTĘPY NIEBIOS


Na początku stworzył
Bóg niebo i ziemię


Sama koncepcja początku wszechrzeczy jest podstawowa dla współczesnej astronomii i astrofizyki. Twierdzenie, że istniała próżnia i panował chaos, zanim nastał porządek, odpowiada najnowszym teoriom, mówiącym, iż nie trwała równowaga, lecz chaos jest regułą Wszechświata. Następnie pojawia się idea rozbłysku światła, które rozpoczęło proces stworzenia.

Czy mato związek z Wielkim Wybuchem, teorią, według której Wszechświat powstał w wyniku pierwotnej eksplozji, erupcji energii w postaci światła, rozsyłającej we wszystkich kierunkach materię, z jakiej uformowane są gwiazdy, planety, skały i ludzie i tworzącej cuda, jakie widzimy w niebie i na Ziemi? Niektórzy naukowcy, natchnieni przekazem naszego najgłębiej inspirującego źródła, tak właśnie myślą. Lecz w takim razie skąd w zamierzchłej przeszłości pradawny człowiek wiedział o teorii Wielkiego Wybuchu? Czy ta biblijna opowieść jest raczej opisem rzeczy bliższych, relacją o tym, jak nasza mała planeta Ziemia i jej strefa niebieska nazywana firmamentem, czyli "wykutą bransoletą" – zostały powołane do istnienia?

Właściwie w jaki sposób pradawny człowiek w ogóle doszedł do kosmogonii? Co naprawdę wiedział i jak się tego dowiedział?

Jedynym odpowiednim miejscem, gdzie należy zacząć szukać odpowiedzi na te pytania, jest miejsce, gdzie rozpoczął się bieg wypadków – niebo; tam człowiek od niepamiętnych czasów szukał swoich korzeni, wyższych wartości – czy Boga, jak kto woli. To, co odkrywamy pod mikroskopem, jest nie mniej przejmujące swym bezmiarem niż to, co widzimy w teleskopie; odkrycia te jednakowo uświadamiają nam wielkość natury i Wszechświata. Ze wszystkich postępów poczynionych ostatnio najbardziej imponujące są bez wątpienia wyprawy badawcze w przestrzeń otaczającą naszą planetę.

Cóż za oszałamiający postęp! Zaledwie w kilka dziesięcioleci oderwaliśmy się od naszej planety, przemierzyliśmy ziemskie nieba setki kilometrów nad jej powierzchnią, wylądowaliśmy na jej samotnym satelicie, Księżycu, i wysłaliśmy serie bezzałogowych statków, aby zbadały naszych sąsiadów w Kosmosie, odkrywając wibrujące, aktywne światy, olśniewające swymi kolorami, osobliwościami, swoją strukturą, satelitami, pierścieniami. Być może pierwszy raz potrafimy uchwycić znaczenie i odczuć potęgę słów psalmisty:

"Niebiosa opowiadają chwałę Pana,
a sklepienie niebios głosi dzieło rąk jego."

Fantastyczna era badań planetarnych sięgnęła świetnego szczytu, kiedy w sierpniu 1989 bezzałogowy statek kosmiczny, nazwany Voyager 2, przeleciał obok dalekiego Neptuna i przesłał na Ziemię obrazy i inne dane. Ważący zaledwie około tony, lecz pomysłowo upakowany kamerami telewizyjnymi, czujnikami, sprzętem pomiarowym, nuklearnym źródłem zasilania, nadajnikami i miniaturowymi komputerami (il. 1), wysłał podobne do szeptu fale, które potrzebowały ponad czterech godzin, żeby z szybkością światła dotrzeć na Ziemię. Na Ziemi fale te przechwycił szereg radioteleskopów tworzących Sieć Dalekiej Przestrzeni Kosmicznej NASA; słabe sygnały zostały następnie przetłumaczone przez elektroniczną magię na fotografie, wykresy i inne obrazy danych we wspaniałych laboratoriach Jet Propulsion Laboratory (JPL) w kalifornijskiej Pasadenie, gdzie realizowano ów projekt dla NASA.

Dołączona grafika


Wystrzelone w sierpniu 1977, dwanaście lat przed osiągnięciem ostatecznego celu swojej misji – czyli Neptuna – Voyager 1 oraz jego kolega, Voyager 2, wyznaczone były początkowo do spotkania i zbadania tylko Jowisza i Saturna. Miały za zadanie zebrać dodatkowe dane o tych dwóch gazowych olbrzymach, aby uzupełnić wiadomości dostarczone wcześniej przez bezzałogowe statki Pioneer 1 i Pioneer 2. Jednak naukowcy i technicy z JPL z podziwu godną pomysłowością i zręcznością skorzystali z rzadko przypadającego uszeregowania planet zewnętrznych i wyzyskując siły grawitacyjne tych planet jako katapultę zdołali przerzucić Voyagera 2 najpierw od Saturna do Urana, a potem od Urana do Neptuna (il. 2).

Dołączona grafika


Przez kilka dni w końcu sierpnia 1989 roku doniesienia dotyczące innego świata usunęły w cień codzienne wiadomości o konfliktach zbrojnych, politycznych przewrotach, wynikach sportowych i tendencjach rynkowych, jakie stanowią codzienny pokarm ludzkości. Przez kilka dni świat, który nazywamy Ziemią, rezerwował sobie czas, by obserwować świat inny; przyklejeni do telewizorów chłonęliśmy z przejęciem widok fotografowanej z bliska planety, nazywanej przez nas Neptunem.

Gdy olśniewające obrazy globu barwy akwamaryny ukazywały się na ekranach telewizyjnych, komentatorzy podkreślali co chwila, że oto po raz pierwszy człowiek na Ziemi może naprawdę widzieć tę planetę, która, oglądana przez najlepsze nawet ziemskie teleskopy, jawi się jako niewyraźnie oświetlona plamka w ciemnościach Kosmosu, oddalona od nas o prawie 5 mld km. Przypominali widzom, że Neptun został odkryty dopiero w roku 1846, po stwierdzeniu, że orbita nieco bliższej planety, Urana, ulega perturbacjom, co wskazywało na istnienie jakiegoś ciała niebieskiego za Uranem. Przypominali także, iż nikt przedtem – ani Sir Izaak Newton w wieku XVIII, ani Jan Kepler w wieku XVII – odkrywcy i interpretatorzy praw rządzących ruchem w Kosmosie, ani Kopernik, który w wieku XVI ustalił, że Słońce, nie Ziemia, jest środkiem naszego układu planetarnego, ani Galileusz, który sto lat później użył lunety i ogłosił, że Jowisz ma cztery księżyce,- żaden wielki astronom aż do połowy XIX wieku, i z pewnością nikt przedtem, nie wiedział o Neptunie. A zatem nie tylko przeciętni widzowie telewizyjni, lecz sami astronomowie mieli zobaczyć to, czego nigdy nie oglądano – po raz pierwszy mieliśmy się dowiedzieć, jakie są prawdziwe kolory i jaka jest budowa Neptuna.

Ale dwa miesiące przed sierpniowym spotkaniem z tą planetą napisałem artykuł zamieszczony w kilku amerykańskich, europejskich i południowoamerykańskich miesięcznikach, kwestionujący te długo wyznawane poglądy: Neptun był znany w starożytności, napisałem, a odkrycia, jakie jeszcze nastąpią, jedynie potwierdzą starożytną wiedzę. Przepowiedziałem, że ujrzymy Neptuna jako planetę błękitno-zieloną, wodnistą, z plamami koloru "bagiennej wegetacji".

Elektroniczne sygnały z Voyagera 2 potwierdziły to wszystko i dostarczyły więcej danych. Odsłoniły piękną, niebieskozieloną planetę w tonacji akwamaryny, otoczoną atmosferą helu, wodoru i węglowodorów, omiataną szybkimi wirami wiatrów, przy których ziemskie huragany wydają się łagodne. Pod atmosferą widoczne są tajemnicze gigantyczne "plamy", których koloryt jest czasem ciemnoniebieski, a czasem zielonkawożółty, być może w zależności od kąta, pod jakim pada na nie światło Słońca. Jak tego oczekiwano, temperatury atmosfery i powierzchni są poniżej zera; niespodziewanie jednak okazało się, że Neptun generuje ciepło, emanujące z wnętrza tej planety. W przeciwieństwie do uprzedniego poglądu, że Neptun jest planetą "gazową", Voyager 2 wykrył skaliste jądro, opływane, wedle słów naukowców z JPL, przez "mieszaninę kry". Warstwa wody, krążąc wokół skalistego jądra, gdy planeta obraca się podczas swego szesnastogodzinnego dnia, działa jak dynamo, które wzbudza silne pole magnetyczne.

Odkryto, że ta piękna planeta (il. 3) otoczona jest kilkoma pierścieniami złożonymi z głazów, odłamków skalnych i pyłu; krąży też wokół niej co najmniej osiem satelitów, czyli księżyców. Największy księżyc, Tryton, wywołał nie mniejszą sensację niż jego planetarny pan. Voyager 2 potwierdził ruch wsteczny tego niewielkiego ciała niebieskiego (zbliżonego rozmiarem do ziemskiego Księżyca): porusza się ono wokół Neptuna w kierunku przeciwnym biegowi tej planety i wszystkich innych znanych planet w Układzie Słonecznym – nie odwrotnie do ruchu wskazówek zegara, jak podążają wszystkie, lecz zgodnie z tym ruchem. Poza tym, że w ogóle istnieje i porusza się w odwrotnym kierunku, i poza dość poprawnym wyobrażeniem o jego wielkości astronomowie nie wiedzieli niczego więcej o Trytonie. Voyager 2 ujawnił, że jest to "księżyc błękitny", zawdzięczający swój wygląd obecności metanu w atmosferze. Powierzchnia Trytona, przeświecająca przez cienką atmosferę, jest rożowawoszara, znaczona urwistymi skarpami i grzbietami na jednej półkuli, na drugiej zaś pozbawiona niemal zupełnie kraterów, prawie gładka. Zdjęcia wykonane z bliska sugerują niedawną aktywność wulkaniczną, bardzo przy tym osobliwą: to, co gorące, czynne wnętrze wyrzuca na zewnątrz; nie jest to roztopiona lawa, lecz tryskający strumieniami na pół stopiony lód. Już wstępne rozpoznanie wykazało, że Tryton w swej przeszłości miał płynące wody; całkiem możliwe, że na jego powierzchni istniały nawet jeziora i to w czasie stosunkowo niezbyt odległym, gdy mówimy w kategoriach geologii. Astronomowie nie znajdują na razie wytłumaczenia, czym są "podwójnie znaczone pręgi", jakie biegną prosto setki kilometrów i przecinają się, w jednym czy nawet w dwóch punktach, pod kątem wyglądającym na prosty, sugerując równomiernie dzielone powierzchnie (il. 3).

Dołączona grafika


Tak więc odkrycia te w pełni potwierdziły moją przepowiednię: Neptun jest rzeczywiście niebieskozielony; w wielkiej części składa się z wody; są na nim obszary, których barwa przypomina "bagienną wegetację". Ów niepokojący aspekt może powiedzieć nam więcej niż kod barw, jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie implikacje odkryć poczynionych na Trytonie gdzie "ciemniejsze obszary z jaśniejszą obwódką" wskazują naukowcom z NASA na możliwość istnienia "głębokich zbiorników organicznego szlamu". Bob Davis, pisząc do "The Wall Street Journal", relacjonował z Pasadeny, że Tryton, którego atmosfera zawiera tyle azotu, co ziemska, może wyrzucać swoimi aktywnymi wulkanami nie tylko gazy i na półstopiony lód, lecz również "materię organiczną, związki węgla, miejscami najwyraźniej obecne na powierzchni tego księżyca".

Takie satysfakcjonujące i całkowite potwierdzenie mojej przepowiednie było rezultatem jedynie szczęśliwego domysłu. Można je odnieść wstecz do roku 1976, gdy ukazała się Dwunasta Planeta, moja pierwsza książka z serii Kroniki Ziemi. Opierając swoje wnioski na tekstach sumeryjskich sprzed tysięcy lat, zapytałem retorycznie: "Czy gdy zbadamy Neptuna któregoś dnia, odkryjemy, że przyczyną, dla której zawsze kojarzono tę planetę z wodą, były bagna", jakie kiedyś na niej widziano?

Zostało to opublikowane – i oczywiście napisane – rok przed wystrzeleniem Voyagera 2; powtórzyłem to w artykule dwa miesiące przed spotkaniem z Neptunem.

Skąd mogłem być tak pewien w przeddzień spotkania Voyagera z Neptunem, że moja przepowiednia z 1976 roku znajdzie potwierdzenie? Jak mogłem zaryzykować nietrafny sąd, gdy w kilka tygodni po moim artykule mogło się okazać, że byłem w błędzie? Pewność wynikała z obserwacji zdarzeń, jakie zaszły w styczniu 1986, gdy Voyager 2 przelatywał obok Urana.

Uran – choć trochę bliższy Ziemi, dzieli nas bowiem od niego jakieś 3 mld km z okładem – znajduje się jednak w takiej odległości od Saturna, że nie można go dostrzec gołym okiem. Został odkryty w 1781 roku przez Fredericka Wilhelma Herschla, muzyka, który był też astronomem-amatorem i korzystał z udoskonalonego właśnie teleskopu. Obwołano wtedy Urana – i mówi się tak o nim do dziś – pierwszą planetą n i e znaną w starożytności, jaką odkryto w czasach nowożytnych. Panuje opinia, że starożytni znali i czcili Słońce, Księżyc i pięć planet (Merkurego, Wenus, Marsa, Jowisza i Saturna); sądzili, że krążą one wokół Ziemi na "sklepieniu nieba". Nie mogli zatem widzieć ani znać żadnej planety dalszej od Saturna.

Ale same tylko dowody zebrane przez Voyagera 2 przy Uranie świadczą o czymś wręcz przeciwnym: że był czas, kiedy pewien starożytny lud wiedział zarówno o Uranie, jak i o Neptunie, a nawet o jeszcze bardziej odległym Plutonie!

Naukowcy wciąż analizują fotografie i dane z Urana i jego zadziwiających księżyców, szukając odpowiedzi na nie kończące się zagadki. Dlaczego Uran leży na boku, tak jakby został uderzony przez inne wielkie ciało niebieskie? Dlaczego jego wiatry wieją w przeciwną stronę, inną niż wskazuje norma Układu Słonecznego? Dlaczego temperatura na jego półkuli odwróconej od Słońca jest taka sama, jak na półkuli przeciwnej? I co ukształtowało niezwykłą rzeźbę terenu i zdumiewającą strukturę geologiczną kilku księżyców Urana? Szczególnie intrygujący jest księżyc Miranda; jak mówią astronomowie z NASA, jest to, jeden z najbardziej zagadkowych obiektów Układu Słonecznego", odznaczający się regularnie uformowanym płaskowyżem, wyodrębnionym stusześćdziesięciokilometrowymi skarpami, które tworzą kąt prosty (cecha nazwana przez astronomów szewronem). Po obu stronach tego płaskowyżu widoczne są eliptyczne linie, które wyglądają jak koncentrycznie ułożone tory wyścigowe (tablica A; il. 4).

Dołączona grafika


Ze wszystkich odkryć dotyczących Urana dwa zjawiska wybijają się na pierwszy plan, wyróżniając tę planetę spośród innych. Jednym z nich jest jej kolor. Dzięki teleskopom ustawionym na Ziemi oraz bezzałogowym statkom poznaliśmy szary brąz Merkurego, siarkowej barwy mgiełkę spowijającą Wenus, czerwonawego Marsa, wszelkie odcienie brązu, żółci i czerwieni, jakimi mienią się Jowisz i Saturn. Ale gdy zapierające dech w piersiach obrazy Urana poczęły się ukazywać na ekranach telewizyjnych w styczniu 1986 roku, cechą najbardziej uderzającą był zielonkawobłękitny kolor tej planety – zupełnie inny niż barwa wszystkich poprzednio widzianych planet.

Drugie niezwykłe i niespodziewane odkrycie dotyczyło materii, z jakiej ta planeta jest utworzona. Wbrew wcześniejszym przypuszczeniom astronomów, że Uran jest, podobnie jak olbrzymi Jowisz i Saturn, planetą całkowicie "gazową", Voyager 2 stwierdził na jego powierzchni nie gazy, lecz wodę; nie tylko zewnętrzną warstwę lodu, lecz ocean wody. Gazowa atmosfera, jak się okazało, rzeczywiście osłania tę planetę, pod atmosferą jednak kotłuje się i kipi potężna masa – warstwa grubości 10 000 km! – ,przegrzanej wody o temperaturze 8000° Fahrenheita (4427° C)" (według słów analityków z JPL). Ta warstwa gorącej cieczy otacza roztopione jądro, w którym pierwiastki radioaktywne (lub inne nie znane nam procesy) wytwarzają tę olbrzymią wewnętrzną temperaturę.

Gdy obrazy Urana na ekranie telewizyjnym stawały się coraz większe w miarę jak Voyager 2 zbliżał się do planety, komentator z Jet Propulsion Laboratory zwrócił uwagę na jej niezwykły, zielononiebieski kolor. Nie mogłem powstrzymać głośnego okrzyku: "O Boże, jest dokładnie taka, ją opisywali ją Sumerowie!" Przeszedłem śpiesznie do gabinetu, złapałem egzemplarz Dwunastej Planety i drżącymi rękami odszukałem stronę 25. Czytałem wciąż na nowo wersety cytowane ze starożytnych tekstów. Tak nie było wątpliwości: mimo że nie mieli teleskopów, Sumerowie opisywali Urana jako MASH.SIG, terminem, który przetłumaczyłem słowami: "jasny, zielonkawy".

Po kilku dniach ogłoszono rezultaty analizy danych z Voyagera 2, potwierdzające między innymi relacjonowany przez Sumerów związek Urana z wodą. Okazało się, że woda jest na nim wszędzie; jak poinformowano w programie telewizyjnym "Uderzona planeta" z serii NOVA, "Voyager 2 odkrył, że wszystkie księżyce Urana utworzone są ze skał i zwykłego lodu". Obfitość, czy nawet tylko obecność, wody na tej "gazowej", jak domniemywano, planecie i jej satelitach na krańcu Układu Słonecznego, była całkowitą niespodzianką.

A jednak mieliśmy w tym względzie dowód, przedstawiony w Dwunastej Planecie, że w swoich tekstach sprzed tysięcy lat starożytni Sumerowie nie tylko pisali o istnieniu Urana, lecz dokładnie opisywali go jako planetę wodną i zielonkawoniebieską!

Jaki z tego wniosek? Taki, że w roku 1986 współczesna nauka nie odkryła rzeczy nie znanych, lecz raczej ponownie doszła do tego, co wiedzieli starożytni, i dogoniła dawną astronomię. A więc pewność mojej przepowiedni dotyczącej odkryć na Neptunie w przeddzień spotkania Voyagera 2 z tą planetą wynikała z potwierdzenia w 1986 roku mojego tekstu z roku 1976 oraz z wiarygodności przekazów sumeryjskich.

Przeloty Voyagera 2 obok Urana i Neptuna potwierdziły zatem nie tylko starożytną wiedzę o samym istnieniu tych dwóch planet zewnętrznych, lecz także istotne szczegóły dotyczące ich budowy. W roku 1989 przelot obok Neptuna dostarczył jeszcze więcej potwierdzeń starożytnych tekstów. W tekstach tych Neptuna wymieniano przed Uranem, w kolejności normalnej dla kogoś, kto przybywa do Układu Słonecznego i widzi najpierw Plutona, potem Neptuna, a potem Urana. W owych tekstach, czyli wykazach planet, nazywano Urana Kakkab shanamma, "planetą, która jest podwójna" – sobowtórem Neptuna. Dane z Voyagera 2 w wielkiej mierze podtrzymują tę starożytną koncepcję. Uran rzeczywiście przypomina Neptuna rozmiarem, kolorem i zawartością wody; obie planety otoczone są pierścieniami i krąży wokół nich mnóstwo księżyców. Odkryto niespodziewane podobieństwo pól magnetycznych tych dwóch planet: obie wykazują niezwykle duże odchylenie pola magnetycznego od osi obrotu globu – na Uranie wynosi ono 58°, na Neptunie 50°. "Neptun wydaje się być magnetycznym bliźniakiem Urana", pisał w "The New York Times" John Noble Wilford. Te dwie planety są też podobne do siebie pod względem długości swoich dni: na każdej z nich dzień trwa około szesnastu do siedemnastu godzin.

Szalone wiatry na Neptunie i warstwa lodu pływająca po jego powierzchni świadczą o wielkiej temperaturze, jaka powstaje wewnątrz tej Planety, co zaobserwowano także na Uranie. Raporty z JPL stwierdzają, że wstępne pomiary wykazały "podobieństwo temperatur Neptuna do temperatur Urana, który jest o ponad 1,6 mld km bliżej Słońca". Naukowcy przypuszczają zatem, że "Neptun w jakiś sposób generuje więcej wewnętrznego ciepła niż Uran, kompensując większe oddalenie od Słońca, aby uzyskać te same temperatury, co Uran. W rezultacie na obu planetach panują zbliżone temperatury. Stanowi to obok rozmiaru i innych właściwości jeszcze jedną cechę, jaka czyni z Urana niemalże bliźniaka Neptuna:"

"Planeta, która jest podwójna" – mówili o Uranie Sumerowie, porównując go z Neptunem. "Rozmiar i inne właściwości, jakie czynią z Urana niemalże bliźniaka Neptuna", mówią naukowcy z NASA. Nie tylko opisane cechy są zbliżone, ale nawet terminologia – "planeta, która jest podwójna" "niemalże bliźniak Neptuna" – jest podobna. Tyle tylko, że jedna charakterystyka, sumeryjska, została podana około 4000 prz. Chr., druga zaś, autorstwa NASA, w roku 1989, blisko 6000 lat później...

Wygląda na to, że w przypadku tych dwóch odległych planet współczesna nauka tylko dogoniła starożytną wiedzę. Brzmi to niewiarygodnie, lec; powinniśmy pozwolić dojść do głosu faktom, fakty zaś mówią same za siebie. Co więcej, jest to zaledwie pierwsze z licznych odkryć naukowych, jakie od czasu opublikowania Dwunastej Planety kolejno potwierdzaj przedstawione w niej tezy.

Czytelnicy moich książek (Schody do nieba, The Wars of Gods and Men. [Wojny bogów i ludzi] i The Lost Realms [Zaginione królestwa] są kontynuacją pierwszej) wiedzą, że są one oparte w głównej mierze na wiedzy przekazanej nam przez Sumerów.

Ich cywilizacja była pierwszą z tych, które znamy. Pojawiła się nagle, pozornie znikąd, jakieś 6000 lat temu, i przypisuje się jej właściwie wszystkie pierwiastki wysoko rozwiniętej cywilizacji: wynalazki i ulepszenia, koncepcje i wierzenia, które tworzą podstawę naszej zachodniej kultury i w gruncie rzeczy wszystkich innych cywilizacji i kultur na całej Ziemi. Koło i zaprzęgi, łodzie rzeczne i statki morskie, piec i cegła, wielopiętrowe budynki, pismo, szkoły i skrybowie, prawa, sędziowie i sądy, królestwo i rady miejskie muzyka i taniec, sztuka, medycyna i chemia, tkactwo i tkaniny, religia, kapłaństwo i świątynie – wszystko to zaczęło się tam, w Sumerze, kraju położonym w starożytnej Mezopotamii, w południowej części dzisiejszego Iraku. A przede wszystkim tam się zaczęła znajomość matematyki i astronomii.

I rzeczywiście, wszystko to, na czym opiera się współczesna astronomia, pochodzi z Sumeru: koncepcja sfery niebieskiej, horyzontu i zenitu podział koła na 360 stopni, koncepcja pasa niebieskiego, w którym planety krążą wokół Słońca, ugrupowanie gwiazd w konstelacje i nadanie im nazw oraz graficznych symboli, co teraz nazywamy zodiakiem, zastosowanie liczby 12 do tego zodiaku i do podziału czasu, wprowadzenie kalendarz stanowiącego podstawę kalendarzy do dnia dzisiejszego. Wszystko to i wiele, wiele innych rzeczy zaczęło się w Sumerze.

Sumerowie spisywali swoje kontrakty handlowe i ugody prawne, kroniki i opowieści na tabliczkach glinianych (il. 5b); ilustracje sporządzali na pieczęciach cylindrycznych, na których obrazek był rytowany jako negatyw, przekształcający się w pozytyw, kiedy pieczęć przetaczano po mokrej glinie (il. 5b). W ruinach miast sumeryjskich, odkopanych przez archeologów w ubiegłym stuleciu, znaleziono setki, jeśli nie tysiące, tekstów i ilustracji dotyczących astronomii. Są wśród nich wykazy gwiazd i konstelacji, prawidłowo zlokalizowanych na niebie, oraz podręczniki uczące obserwacji wschodów i zachodów gwiazd i planet. Są teksty poświęcone szczególnie Układowi Słonecznemu. Są inne, które wyliczają planety krążące wokół Słońca w ich prawidłowym porządku; jeden z takich tekstów podaje nawet odległości między planetami. I są ilustracje na pieczęciach cylindrycznych, przedstawiające Układ Słoneczny, jak widać to na Tablicy B; pieczęć ta, przechowywana obecnie w Muzeum Państwowym w Berlinie (wydział Bliskiego Wschodu) pod numerem katalogowym VA/243, liczy sobie co najmniej 4500 lat.

Dołączona grafika

Dołączona grafika


Gdy przerysujemy ilustrację widoczną w lewym górnym rogu sumeryjskiego wizerunku (il. 6a), ujrzymy kompletny Układ Słoneczny, w którym Słońce (nie Ziemia!) znajduje się w środku, otoczone przez wszystkie planety, jakie znamy dzisiaj. Widać to wyraźniej, kiedy narysujemy te planety wokół Słońca zachowując ich właściwe proporcje i prawidłową kolejność (il. 6b). Podobieństwo między starożytnym wizerunkiem a rysunkiem dziś wykonanym jest uderzające; nie pozostaje cień wątpliwości, że bliźniacze planety, Uran i Neptun, były znane w starożytności.

Dołączona grafika


Sumeryjski wizerunek jednak ujawnia też pewne różnice. Nie wynikają one z błędu artysty czy fałszywej wiedzy, przeciwnie, te dwie rozbieżności są bardzo znaczące.

Pierwsza z nich dotyczy Plutona. Orbita tego ciała niebieskiego jest bardzo osobliwa – zbyt odchylona od wspólnej płaszczyzny (zwanej ekliptyką), w której planety krążą wokół Słońca, i wydłużona w taką elipsę, że Pluton czasem (jak obecnie i aż do 1999 roku) znajduje się nie dalej, lecz bliżej Słońca niż Neptun. Odkąd odkryto go w 1930 roku, astronomowie zastanawiają się, czy Pluton nie był pierwotnie satelitą innej planety; przypuszcza się na ogół, że był księżycem Neptuna i "jakoś" – nikt nie może sobie wyobrazić jak – zerwał więź z tą planetą, wchodząc na niezależną (choć przedziwną) okołosłoneczną orbitę.

Potwierdza to ów starożytny wizerunek, aczkolwiek ze znaczącą różnicą. Na sumeryjskim obrazku Pluton ukazany jest nie obok Neptuna, lecz między Saturnem a Uranem. Natomiast sumeryjskie teksty kosmologiczne, którymi zajmiemy się szczegółowo, relacjonują, że Pluton był satelitą Saturna, wypuszczonym ostatecznie na wolność, aby osiągnął swoje "przeznaczenie" – własną, niezależną orbitę wokół Słońca.

Starożytne wyjaśnienie genezy Plutona dowodzi nie tylko znajomości faktów, lecz jest też wyrazem zaawansowanej wiedzy w kwestiach dotyczących nieba. Świadczy o zrozumieniu złożoności sił, jakie ukształtowały Układ Słoneczny, jak również o rozwiniętych teoriach astrofizycznych, głoszących, że w procesie tworzenia układu księżyce mogą stać się planetami, planety zaś mogą stracić samodzielność i spaść do roli księżyców. Według sumeryjskiej kosmogonii stało się tak z Plutonem i naszym Księżycem, któremu splot wydarzeń kosmicznych uniemożliwił osiągnięcie statusu niezależnej planety.

Współcześni astronomowie przeszli od hipotez do przekonania, że takie wydarzenia rzeczywiście miały miejsce w Układzie Słonecznym. Obserwacje poczynione przez Pioneera i Voyagera ustaliły, że Tytan, największy księżyc Saturna, powstawał jako planeta, jego odłączenie jednak nie doszło do skutku. Odkrycia na Neptunie wzmocniły domysł o odwrotnym przypadku, dotyczącym Trytona, księżyca Neptuna, którego średnic jest tylko o 650 km mniejsza od średnicy księżyca Ziemi. Jego dziwna orbita, jego wulkaniczność i inne nieprzewidziane cechy zasugerowały uczonym z JPL, że – jak wyraził się Edward Stone, główny naukowiec w programie Voyager – "Tryton mógł być obiektem płynącym w przestrzeni Układu Słonecznego miliardy lat temu, kiedy zbliżył się zbytnio do Neptuna, dostał się pod wpływ jego pola grawitacyjnego i zaczął krąży wokół tej planety".

Czy tak bardzo odległe są te hipotezy od sumeryjskiej koncepcji, że księżyce planet mogły stawać się planetami, zmieniać swoje położeni w przestrzeni kosmicznej lub zawodzić w próbie zdobycia niezależnej orbity? Kiedy będziemy dalej naświetlać sumeryjską kosmogonię, stanie się oczywiste nie tylko to, że wiele współczesnych odkryć jest zaledwie ponownym uświadomieniem sobie rzeczy znanych starożytnym, lecz także to, że starożytni wyjaśniali wiele zjawisk, które współcześni muszą sobie dopiero wyobrazić.

Już na samym początku, przed zapoznaniem się z dowodami podtrzymującymi powyższe twierdzenie, nasuwa się nieuniknione pytanie: skąd na Boga, Sumerowie mogli wszystko to wiedzieć tak dawno temu, w zaraniu cywilizacji?

Odpowiedź na nie znajdziemy rozpatrując drugą różnicę, jaka zachodzi między sumeryjskim wizerunkiem Układu Słonecznego (il. 6a) a nasz obecną wiedzą (il. 6b). Tą różnicą jest obecność wielkiej planety w puste przestrzeni między Marsem a Jowiszem. Nic nam nie wiadomo o istnieniu takiej planety; ale sumeryjskie teksty kosmologiczne, astronomiczne i historyczne twierdzą stanowczo, że naprawdę jest jeszcze jedna planet w Układzie Słonecznym – dwunasta, dopełniająca układ złożony z dziesięciu, nie zaś dziewięciu planet, Księżyca (który z powodów wyjaśnionych dalej zaliczano do równorzędnych ciał niebieskich) oraz Słońca. Uświadomienie sobie, że planeta nazywana w tekstach sumeryjskich NIBIRU ("planeta przejścia") nie jest ani Marsem, ani Jowiszem, jak utrzymują niektórzy uczeni, lecz inną planetą, która przechodzi między Marsem a Jowiszem raz na 3600 lat, było przyczyną nadania mojej pierwszej książce tytułu Dwunasta Planeta – "dwunasty członek" Układu Słonecznego (choć z formalnego punktu widzenia jest, jako planeta, zaledwie dziesiąta).

To właśnie z tej planety – twierdzą wciąż na nowo i z uporem teksty sumeryjskie – przyszli na Ziemię ANUNNAKI. Termin ten znaczy dosłownie "ci, którzy z nieba zstąpili na ziemię". Wzmiankowani są w Biblii jako Anakici, a w rozdziale szóstym Genesis nazywa się też ich Nefilim, co po hebrajsku oznacza to samo: "ci, którzy zstąpili z nieba na ziemię".

I to od Anunnaki, wyjaśniają Sumerowie – jakby przewidywali nasze pytania – człowiek ówczesny nauczył się wszystkiego, co wiedział. Zaawansowana wiedza, jaką odkrywamy w tekstach sumeryjskich, jest zatem wiedzą przekazaną przez Anunnaki, którzy przybyli z Nibiru; poziom ich cywilizacji musiał być bardzo wysoki, skoro – jak można domniemywać z tekstów sumeryjskich – Anunnaki pojawili się na Ziemi około 445 000 lat temu, podróżując swobodnie w przestrzeni kosmicznej. Ich planeta poruszająca się po wielkiej eliptycznej orbicie zrobiła pętlę – takie jest dokładne tłumaczenie terminu sumeryjskiego – wokół wszystkich planet zewnętrznych, pełniąc rolę ruchomego obserwatorium, z którego Anunnaki mogli badać wszystkie te planety. Nic dziwnego, że to, co odkrywamy teraz, było już znane w czasach sumeryjskich.

Dlaczego ktoś miałby zawracać sobie głowę lądowaniem na tej drobinie materii, którą nazywamy Ziemią, jeśli nie było to wymuszone awarią, przypadkowe ani też jednorazowe przedsięwzięcie, lecz powtarzane raz za razem co 3600 lat? Sumeryjskie teksty odpowiadają na to pytanie. Na swojej planecie Nibiru Anunnaki/Nefilim znaleźli się w sytuacji, jaka wkrótce może też powstać na Ziemi: deterioracja środowiska naturalnego prowadziła stopniowo do tego, że życie stawało się niemożliwe. Zaistniała konieczność ochrony ginącej atmosfery, a jedynym rozwiązaniem wydawało się rozmieszczenie nad nią warstwy cząsteczek złota jako tarczy. (Na przykład w amerykańskich statkach kosmicznych okna pokrywa się cienką warstewką złota, aby chronić astronautów przed promieniowaniem.) Ten rzadki metal został odkryty przez Anunnaki na planecie, którą nazywali Siódmą Planetą (licząc od końca układu do środka), wysłali więc Misję Ziemia, żeby zdobyła złoto. Początkowo przybysze próbowali otrzymywać je bez wysiłku, czerpiąc metal z wód Zatoki Perskiej; lecz gdy to się nie udawało, przedsięwzięli pracochłonną eksploatację w kopalniach południowo-wschodniej Afryki.

Jakieś 300 000 lat temu Anunnaki wyznaczeni do pracy w afrykańskich kopalniach zbuntowali się. Właśnie wtedy ich główny naukowiec wraz z przełożoną służb medycznych dokonali manipulacji genetycznej i techniką zapłodnienia in vitro stworzyli "prymitywnych robotników" – pierwszych Homo sapiens, aby obarczyć ich mozołem pracy w kopalniach.

Sumeryjskie teksty, które opisują te wszystkie wydarzenia, oraz ich skondensowana wersja w Księdze Genesis omawiane są obszernie w Dwunastej Planecie. Naukowe aspekty owych wypadków oraz metody użyte przez Anunnaki są tematem tamtej książki. Współczesna nauka zdumiewa olśniewającym postępem techniki – lecz droga wiodąca w przyszłość usiana jest drogowskazami i wiadomościami z przeszłości. Anunnaki, jak wykażemy, byli tu przed nami; a kiedy ich stosunek do istot, które stworzyli zmienił się, kiedy postanowili obdarzyć ludzkość cywilizacją, przekazali nam część swojej wiedzy i umożliwili dalszy, samodzielny postęp.

Wśród tych zdobyczy nauki, które będziemy omawiać w następnych rozdziałach, jest też sporo materiału dowodowego świadczącego o istnieniu Nibiru. Gdyby w grę nie wchodziła Dwunasta Planeta, odkrycie Nibiru byłoby wielkim wydarzeniem w astronomii, lecz nie bardziej znaczącym dla naszego codziennego życia niż, powiedzmy, odkrycie Plutona w 1930 roku. Przyjemnie było się dowiedzieć, że w Układzie Słonecznym jest "gdzieś tam" jeszcze jedna planeta; równie miłe byłoby potwierdzenie, że planetarny rachunek zamyka się liczbą dziesięć, a nie dziewięć; zadowoliłoby to szczególnie astrologów, którzy potrzebują dwunastu ciał niebieskich, nie jedenastu, do dwunastu domów zodiaku.

Ale po publikacji Dwunastej Planety i zawartych w niej dowodów które od czasu pierwszego wydania książki w roku 1976 nie zostały obalone i do których doszły nowe, dostarczone przez późniejsze badania naukowe – odkrycie Nibiru nie może pozostać jedynie materiałem dla podręczników astronomii. Jeśli to, co napisałem, jest prawdą, jeśli, innymi słowy, Sumerowie nie mylili się w swoich zapisach – odkrycie Nibiru znaczyłoby ni tylko, że jest w układzie jeszcze jedna planeta, lecz także, że jest na niej życie. Co więcej, potwierdziłoby się, że są tam istoty inteligentne – ludzie na takim stopniu rozwoju, że mogli podróżować w Kosmosie prawie pół miliona lat temu; ludzie, którzy odwiedzali Ziemię i odlatywali z niej raz na 3600 lat.

Nie samo istnienie Nibiru, lecz kwestia, kto żyje na tej planecie z pewnością wstrząśnie istniejącym na Ziemi porządkiem politycznym, religijnym, społecznym, ekonomicznym i militarnym. Jakie będą konsekwencje, gdy – nie jeżeli – odkryjemy Nibiru?

Wierzcie lub nie, lecz ta kwestia jest już poważnie rozważana.

KOPALNIE ZŁOTA – JAK DAWNO TEMU?
Czy jest jakiś dowód, że w starszej epoce kamienia istniały kopalnie w południowej Afryce? Badania archeologiczne wykazują, że rzeczywiście istniały.

Rozumiejąc, że miejsca opuszczonych starożytnych kopalń mogą wskazywać, gdzie znajduje się złoto, czołowa południowoafrykańska korporacja górnicza wraz z korporacją anglo-amerykańską zatrudnily w latach siedemdziesiątych archeologów, powierzając im zadanie odnalezienia takich dawnych kopalń. Raporty opublikowane w korporacyjnym dzienniku "Optima" opisują szczegółowo odkrycia w Suazi i innych miejscach w Afryce południowej, gdzie znaleziono rozległe tereny górnicze z szybami o głębokości dochodzącej do 16 m. Kamienne obiekty i szczątki węgla drzewnego wyznaczają wiek tych stanowisk na 35 000, 46 000 i 60 000 lat prz. Chr. Archeolodzy i antropolodzy, współpracujący przy datowaniu znalezisk, uważają, że technologia górnicza była stosowana w południowej Afryce "przez bardzo długi okres, sięgający 100 000 roku przed Chrystusem".

We wrześniu 1988 przybył do Afryki Południowej międzynarodowy zespół fizyków, żeby zweryfikować datowanie środowisk człowieka w Suazi i Zulu. Przy użyciu najnowocześniejszych technik oznaczono okres od 80 000 do 115 000 lat.

O najstarszych kopalniach złota w Monotapa w południowym Zimbabwe legendy Zulusów mówią, że zbudowali je "sztucznie stworzeni z mięsa i kości niewolnicy, powołani do istnienia przez Pierwszych Ludzi". Ci niewolnicy – utrzymują zuluskie legendy "stoczyli wojnę z małpoludami", gdy "wielka gwiazda wojny ukazała się na niebie" (patrz Indaba My Children czarownika Zulusów Credo Vusamazulu Mutwy).

C.D.N.


  • 0



#2 Gość_muhad

Gość_muhad.
  • Tematów: 0

Napisano

Super sie czytalo Dj. Zapodaj wiecej.Bedzie wiekszy punkt oparcia na temat tego co jest w PCH. :-D
  • 0

#3

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

PRZYBYSZ Z DALEKIEGO KOSMOSU


"To właśnie Voyager [program] zwrócił naszą uwagę na znaczenie kolizji" – przyznał Edward Stone z Kalifornijskiego Instytutu Technologii (Caltech), główny naukowiec w programie Voyager. "Zderzenia kosmiczne były potężnym rzeźbiarzem Układu Słonecznego."

Tę samą opinię wyrazili jasno 6000 lat temu Sumerowie. Osią ich kosmogonii, poglądu na świat i religii był kosmiczny kataklizm, nazywany przez nich Niebiańską Bitwą. Było to wydarzenie, o którym często wspominano w sumeryjskich tekstach, hymnach i przysłowiach – wzmianki o nim znajdujemy także w biblijnej księdze Psalmów, Przysłów, Hioba i różnych innych: Sumerowie ponadto opisali to zdarzenie szczegółowo krok za krokiem, w długim tekście zajmującym siedem tabliczek. Znaleziono tylko fragmenty i wyjątki z sumeryjskiego oryginału; tekst prawie kompletny dotarł do nas w wersji akadyjskiej, napisanej w języku Asyryjczyków i Babilończyków, którzy nastąpili po Sumerach w Mezopotamii. Tekst traktuje o formowaniu się Układu Słonecznego przed Niebiańską Bitwą i o samej Bitwie, z uwzględnieniem natury, przyczyn i rezultatów tej potężnej kolizji. A opierając się na prostych kosmogonicznych założeniach wyjaśnia zagadki, które wciąż wprawiają w stan zakłopotania naszych astronomów i astrofizyków.

Co szczególnie znaczące, jeżeli współcześni naukowcy znajdują jakąkolwiek satysfakcjonującą odpowiedź – jest ona zgodna z sumeryjskim przekazem, co potwierdza rzetelność starożytnej wiedzy.

Przed odkryciami Voyagera w nauce przeważał pogląd, że Układ Słoneczny, taki, jaki znamy dzisiaj, przybrał kształt wkrótce po swoim powstaniu, uformowany przez niezmienne prawa ruchu i siły ciążenia. Z pewnością działały w nim czynniki nie dające się przewidzieć – meteory, które nadlatywały nie wiadomo skąd i zderzały się ze stałymi ciałami Układu Słonecznego, znacząc je kraterami, oraz komety, które śmigając po ogromnie wydłużonych orbitach pojawiały się skądś i znikały, gubiąc się na pozór w otchłaniach Kosmosu. Te przykłady kosmicznego gruzu istnieją – jak się przypuszcza – od samego początku Układu Słonecznego, od około 4,5 mld lat, i są kawałkami materii planetarnej, które nie weszły w skład planet, ich księżyców czy pierścieni. Trochę trudniejsza do rozszyfrowania jest kwestia pasa planetoid – wstęgi pokruszonych skał, która tworzy między Marsem a Jowiszem orbitujący łańcuch. Zgodnie z regułą Bodego, zasadą empiryczną, tłumaczącą dlaczego planety uformowały się we właściwych dla nich odległościach od Słońca – powinna być jeszcze jedna planeta, co najmniej dwa razy większa od Ziemi, między Marsem a Jowiszem. Czy ów orbitujący gruz, składający się na pas planetoid, jest pozostałością po takiej planecie? Potwierdzającą odpowiedź uniemożliwiają dwa problemy: całkowita ilość materii tworzącej pas planetoid nie jest równoważna masie planety tej wielkości; nie ma także zadowalającego wyjaśnienia, co mogło spowodować rozpad takiego hipotetycznego ciała niebieskiego. Jeśli kolizja kosmiczna – to z czym, kiedy i dlaczego do niej doszło? Naukowcy nie znajdują odpowiedzi.

Przyjęcie hipotezy, że musiało nastąpić jedno lub więcej większych zderzeń, które zmieniły początkową strukturę Układu Słonecznego, stało się nieuniknione po przelocie Voyagera obok Urana w roku 1986 – jak przyznał dr Stone. To, że Uran jest przechylony na bok, było wiadome jeszcze przed wyprawą Voyagera dzięki teleskopom i innym instrumentom; nie wiadomo jednak, czy uformował się tak na samym początku, czy jakaś siła zewnętrzna – potężna kolizja, czyli spotkanie z innym wielkim ciałem niebieskim – spowodowała ten przechył.

Badanie z bliska księżyców Urana wykonane przez Voyagera 2 powinno dostarczyć odpowiedź. Fakt, że te księżyce wirują w płaszczyźnie równikowej spłaszczonego Urana – tworząc razem rodzaj tarczy strzelniczej ustawionej w stronę Słońca (il. 7) – nasunął naukowcom pytanie, czy te księżyce były tam w czasie, gdy nastąpiło spłaszczenie, czy powstały później, być może z materii wyrzuconej w trakcie zderzenia, które odkształciło Urana.

Dołączona grafika


Teoretyczna podstawa dla tej odpowiedzi została sformułowana, już wcześniej, przed spotkaniem Voyagera z Uranem; opracował ją między innymi dr Christian Veillet z francuskiego Centrum Studiów i Badań Geodynamicznych. Jeśli te księżyce utworzyły się w tym samym czasie, co Uran, kosmiczny "surowiec", z jakiego powstały, powinien się składać z materii tym cięższej, im bliżej planety; powinno być więcej skał i mniej lodu na księżycach wewnętrznych, zewnętrzne zaś powinny skupiać materię lżejszą (więcej wody lodowej, mniej skał). Według tej samej zasady rozmieszczenia materii w Układzie Słonecznym – proporcjonalnie większa ilość cięższej materii bliżej Słońca, im dalej zaś od środka układu, tym więcej materii lżejszej (w stanie "gazowym") – księżyce bardziej oddalonego Uranu powinny być proporcjonalnie lżejsze niż księżyce bliższego Saturna.

Wyniki badań odsłoniły jednak sytuację odwrotną. W obszernym podsumowaniu raportów ze spotkania z Uranem, opublikowanym 4 lipca 1986 w "Science", zespół czterdziestu naukowców doszedł do wniosku, że gęstość księżyców Urana (z wyjątkiem Mirandy) "jest znacznie większa niż gęstość satelitów lodowych Saturna". Dane z Voyagera 2 wykazały ponad to – znów w sprzeczności z tym, co "być powinno" – że dwa wielkie księżyce wewnętrzne Urana, Ariel i Umbriel, mają budowę lżejszą (grube warstwy lodowe, niewielkie skaliste jądra) niż księżyce zewnętrzne, Titania i Oberon, złożone, jak się okazało, głównie z ciężkiej materii skał i tylko cienkich powłok lodu.

Odkrycia Voyagera 2 nie były jedynym tropem, sugerującym, że księżyce Urana nie powstały w tym samym czasie co planeta, lecz uformowały się raczej w późniejszym okresie w niezwykłych okolicznościach. Innym odkryciem stanowiącym dla naukowców zagadkę było stwierdzenie, że pierścienie Urana są czarne jak smoła, "czarniejsze niż pył węglowy", złożony przypuszczalnie z "materii mocno przesyconej węglem, z jakiegoś rodzaju pierwotnej smoły zebranej z głębi Kosmosu" (podkreślenie moje). Te ciemne pierścienie, wypaczone, przechylone i "osobliwie eliptyczne", są zupełnie niepodobne do utworzonych z cząstek lodu, symetrycznych pierścieni wokół Saturna. Czarne jak smoła są też małe księżyce, świeżo odkryte w liczbie sześciu przy Uranie; niektóre z nich zdają się spełniać rolę "pasterzy" pierścieni. Wyprowadzono z tego pewny wniosek, że pierścienie i małe księżyce uformowały się z resztek, jakie pozostały po "gwałtownym kataklizmie w przeszłości Urana". Współpracujący przy programie Voyager naukowiec z JPL, Ellis Miner, wyraził to prościej: "Jest bardzo prawdopodobne, że jakiś intruz spoza układu Urana wtargnął i uderzył w większy księżyc wystarczająco mocno, by go rozłamać".

Teoria katastrofy kosmicznej jako wydarzenia mogącego tłumaczyć wszystkie osobliwości Urana, jego księżyców i pierścieni, wspierana jest dodatkowo odkryciem, że tworzący pierścienie Urana czarny gruz wielkości głazów narzutowych obiega planetę w ciągu ośmiu godzin – z prędkością dwukrotnie większą niż szybkość obrotu planety wokół własnej osi. Zachodzi wobec tego pytanie: co nadało aż tak wielki pęd tym pierścieniom?

Po rozpatrzeniu wszystkich poprzednich danych prawdopodobieństwo kosmicznej kolizji wysunęło się na pierwszy plan jako jedyna możliwa do przyjęcia odpowiedź. "Musimy uwzględnić wysoce prawdopodobną ewentualność, że na proces tworzenia się satelitów oddziałał czynnik, który spowodował znaczne spłaszczenie Urana" – orzekł zespół czterdziestu naukowców. Mówiąc prościej, znaczy to, że według wszelkiego prawdopodobieństwa księżyce, o których mowa, powstały w wyniku zderzenia Urana z jakimś ciałem niebieskim. Na konferencji prasowej NASA naukowcy byli odważniejsi. "Kolizja z jakimś obiektem wielkości Ziemi, poruszającym się z szybkością około 40 000 mil [65 000 km] na godzinę, mogła tego dokonać" – powiedzieli, przyjmując hipotetycznie, że wydarzyło się to mniej więcej 4 mld lat temu.

Astronom Garry Hunt z londyńskiego Imperial College podsumował to w siedmiu słowach: "Uran otrzymał potężny cios raczej dość wcześnie".

W żadnym z tych zwięzłych sformułowań czy obszernych raportów nikt jednak nie próbował zasugerować, czym było to "coś", skąd nadeszło, i jak to się stało, że nastąpiła kolizja, czyli uderzenie Urana.

Żeby znaleźć odpowiedzi na te pytania, musimy wrócić do Sumerów...

Zanim przejdziemy od wiedzy zdobytej w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku do tego, co było znane 6000 lat wcześniej, powinniśmy rozpatrzyć jeszcze jeden aspekt tej zagadki: Czy osobliwości Neptuna są rezultatem kolizji, czyli "uderzeń", nie mających związku z osobliwościami Urana – czy też wszystkie te kuriozalne cechy powstały w wyniku pojedynczej katastrofy, która oddziałała na wszystkie planety zewnętrzne?

Przed przelotem Voyagera 2 obok Neptuna wiadomo było, że ta planeta ma tylko dwa satelity: Trytona i Nereidę. Stwierdzono, że Nereida porusza się po szczególnej orbicie, niezwykle nachylonej w stosunku do płaszczyzny równikowej planety (kąt nachylenia wynosi 28°) i charakteryzującej się wielkim mimośrodem – obiegając planetę nie po torze zbliżonym do koła, lecz drogą bardzo wydłużoną, jaka oddala ten księżyc na odległość prawie 10 mln km od Neptuna, a następnie zbliża go do tej planety na dystans niewiele większy niż 1,5 mln km. Nereida, choć powinna być – jak dyktują to prawa tworzenia się ciał niebieskich – kulista, ma dziwny kształt, przypominający nadgnieciony pączek. Z jednej strony jest jasna, z drugiej zaś czarna jak smoła. Wszystkie te osobliwości doprowadziły Marchę W. Schaefer i Bradleya E. Schaefera, autorów poważnego studium o tym zagadnieniu, opublikowanego w magazynie "Nature" z 2.06.1987, do wniosku, że Nereida zrosła się z jakimś księżycem krążącym wokół Neptuna lub innej planety; zarówno ona, jak i Tryton zostały rzucone na swoje specyficzne orbity przez wielki obiekt kosmiczny czy planetę". "Wyobraźcie sobie – zauważył Brad Schaefer – że Neptun miał kiedyś zwykły układ satelitów, taki, jaki ma Jowisz czy Saturn; po pewnym czasie jakieś olbrzymie ciało niebieskie wtargnęło w ten układ i w znacznym stopniu zaburzyło istniejący porządek".

Obecność czarnej materii widocznej na jednej stronie Nereidy można wytłumaczyć na dwa sposoby – obydwa jednak wymagają wprowadzenia do scenariusza kolizji. Uderzenie w bok satelity albo starło istniejącą na nim ciemniejszą warstwę, odsłaniając jaśniejszy pokład pod powierzchnią albo ciemniejsza materia należała do ciała uderzającego i "wbiła się w powierzchnię Nereidy". To drugie wyjaśnienie jest bardziej prawdopodobne; zespół z JPL ogłosił bowiem 29 sierpnia 1989, że wszystkie świeżo odkryte przez Voyagera 2 księżyce przy Neptunie (sześć) "są bardzo ciemne" i "wszystkie mają nieregularny kształt", nawet satelita oznaczony numerem 1989N1, którego rozmiar powinien w normalnych warunkach przesądza o jego kulistym kształcie.

Również teorie dotyczące Trytona i jego wydłużonej orbity, po której obiega Neptuna wstecz (zgodnie z ruchem wskazówek zegara), nie mogą się obejść bez motywu kolizji.

W artykule napisanym dla prestiżowego magazynu "Science" w przeddzień spotkania Voyagera 2 z Neptunem zespół naukowców z Caltech (P. Goldberg, N. Murray, P. Y. Longaretti i D. Banfield) założył, że "Tryton został wytrącony z orbity heliocentrycznej" – orbity wokół Słońca – "w rezultacie zderzenia z czymś, co było wtedy jednym z satelitów należących do naturalnego układu Neptuna". W tym scenariuszu oryginalny, niewielki satelita Neptuna "został zniszczony przez Trytona", lecz siła tej kolizji była wystarczająco wielka, żeby zneutralizować energię orbitalną Trytona, zwolnić jego ruch i doprowadzić do przechwycenia przez pole grawitacyjne Neptuna. Inna teoria, według której Tryton był pierwotnym satelitą Neptuna, została przedstawiona w tym studium jako błędna i nie wytrzymująca krytycznej analizy.

Dane zebrane przez Voyagera 2 w trakcie przelotu obok Trytona podtrzymały teoretyczne wnioski kalifornijskich uczonych. Zgadzały się też z innymi badaniami (jak np. Davida Stevensona z Caltech), które wykazały, że wewnętrzne ciepło Trytona oraz osobliwości jego powierzchni można wytłumaczyć tylko w kategoriach kosmicznego kataklizmu, w wyniku którego Tryton dostał się na orbitę wokół Neptuna.

"Skąd te kolidujące obiekty kosmiczne przybyły?" – zapytał retorycznie Gene Shoemaker, jeden z naukowców z NASA, w telewizyjnym programie NOVA. Pytanie to jednak pozostało bez odpowiedzi. Nie odpowiedziano też na pytanie, czy katastrofy, jakie nawiedziły Urana i Neptuna, były aspektami tego samego wypadku, czy zdarzeniami nie związanymi ze sobą.

Nie jest wyrazem ironii, lecz powodem do satysfakcji, że odpowiedzi na te wszystkie pytania można znaleźć w starożytnych tekstach sumeryjskich. Wszystkie odkrycia Voyagera podtrzymują i potwierdzają dane znane Sumerom oraz moją prezentację i interpretację ich wiedzy, zamieszczoną w Dwunastej Planecie.

Teksty sumeryjskie mówią o wydarzeniu pojedynczym, lecz mającym daleki zasięg. Teksty te wyjaśniają więcej niż współcześni astronomowie próbują tłumaczyć na temat planet zewnętrznych. Starożytne teksty naświetlają też kwestie bliższe "domu", jakim jest Ziemia – powstanie naszej planety i jej księżyca, genezę komet i pasa planetoid. Teksty te rozwijają opowieść, która łączy credo kreacjonistów z teorią ewolucji; w tej opowieści znajdujemy więcej przekonujących wyjaśnień niż w jakiejkolwiek współczesnej teorii dotyczącej przeszłości Ziemi, początku człowieka i jego cywilizacji.

Wszystko się zaczęło – relacjonują sumeryjskie teksty – gdy Układ Słoneczny był jeszcze młody. Słońce (APSU w tekstach sumeryjskich, co znaczy "ten, który istnieje od początku"), jego mały towarzysz MUM.MU "ten, który został zrodzony", czyli Merkury) i bardziej oddalona TI.AMAT "dziewica życia") byli pierwszymi ciałami niebieskimi Układu Słonecznego, który stopniowo rozszerzał się za sprawą "narodzin" trzech par planetarnych – planet, które nazywamy Wenus i Marsem między Mummu a Tiamat, gigantycznej pary Jowisza i Saturna (by użyć ich współczesnych imion) za Tiamat i w dalszej odległości pary Urana i Neptuna (il. 8) .

Dołączona grafika


W tym pierwotnym Układzie Słonecznym, bardzo niestabilnym w początkowym okresie swojego istnienia (oceniłem, że układ powstał około 4 mld lat temu) pojawił się najeźdźca. Sumerowie nazwali go NIBIRU; Babilończycy przemianowali na MARDUKA, aby uczcić swego narodowego boga. Pojawił się z głębin Kosmosu, z "Oceanu", wedle słów starożytnego tekstu. Ale gdy zbliżał się do planet zewnętrznych Układu Słonecznego, układ zaczął go wciągać. Jak można się spodziewać, pierwszą planetą przyciągającą Nibiru swoją siłą ciążenia był Neptun – po sumeryjsku E.A ("ten, którego domem jest woda"). "Tym, który go zrodził, był Ea" – wyjaśniają starożytne teksty.

Tlibiru/Marduk przedstawiał się imponująco: uwodzicielski, lśniący, wyniosły, pański – oto niektóre z przymiotników użytych w opisie tej planety. Sypał iskrami i błyskawicami na Neptuna i Urana, gdy je mijał. Mógł się pojawić z własnymi satelitami krążącymi już wokół niego lub też stworzyć niektóre księżyce w efekcie oddziaływania swej siły ciążenia na planety zewnętrzne. Starożytny tekst mówi o jego "doskonałych członkach [...] trudnych do spostrzeżenia" – "miał czworo oczu, miał czworo uszu".

Gdy przechodził koło Ea/Neptuna, bok Nibiru/Marduka zaczął się wybrzuszać, jak gdyby miał drugą głowę". Czy właśnie wtedy wybrzuszenie to oderwało się, by stać się księżycem Neptuna, Trytonem? Przesłanką silnie przemawiającą za tym jest okoliczność, że Nibiru/Marduk wszedł do Układu Słonecznego poruszając się po orbicie ruchem wstecznym (zgodnie z zegarem), przeciwnym kierunkowi ruchu innych planet (il. 9). Ów sumeryjski przekaz, mówiący o tym, że inwazyjna planeta poruszała się w kierunku odwrotnym do ruchu orbitalnego wszystkich innych planet, jest jedynym wytłumaczeniem ruchu wstecznego Trytona, mocno eliptycznych orbit innych satelitów i komet oraz innych istotnych zdarzeń, które wypadnie nam jeszcze omówić.

Dołączona grafika


Gdy Nibiru/Marduk przechodził obok Anu/Urana, powstało więcej satelitów. Opisując przejście obok Urana, tekst stwierdza, że "Anu zrodził i wyprowadził cztery wichry" – czyniąc jasną aluzję, jak się wydaje, do czterech głównych księżyców Urana, uformowanych, jak już wiemy, w czasie kolizji, która spłaszczyła Urana. Dowiadujemy się jednocześnie z dalszego fragmentu starożytnego tekstu, że sam Nibiru/Marduk zyskał trzech satelitów.

Chociaż sumeryjskie teksty opisują, w jaki sposób po swoim ostatecznym wejściu na orbitę okołosłoneczną Nibiru/Marduk powtórnie zbliżył się do planet zewnętrznych i nadał ostateczną, znaną nam dzisiaj formę ich układowi – już pierwsze spotkanie wyjaśnia rozmaite zagadki, przed którymi stoi współczesna astronomia, badająca Neptuna, Urana, ich księżyce i ich pierścienie.

Minąwszy Neptuna i Urana, Nibiru/Marduk został wciągnięty jeszcze bardziej do środka układu planetarnego, gdy zbliżył się do potężnych pól grawitacyjnych Saturna (AN.SHAR, "główny na niebie") i Jowisza (KI.SHAR, "główny na stałym gruncie"). Kiedy Nibiru/Marduk "podszedł i stanął jakby do walki" w obliczu Anszara/Saturna, te dwie planety "ucałowały się". Wtedy właśnie "przeznaczenie" Nibiru/Marduka – jego tor orbitalny – zmieniło się na zawsze. Wtedy też główny satelita Saturna, GA.GA (dzisiejszy Pluton), został odciągnięty w kierunku Marsa i Wenus – o tym ruchu przesądziła siła ciążenia Nibiru/Marduka, zbliżającego się do Słońca. Zatoczywszy wielką elipsę, Gaga ostatecznie znalazł się w najdalszych rejonach Układu Słonecznego. Gdy mijał orbity Neptuna i Urana, "przemówił" do tych planet. Był to początek procesu, który miał doprowadzić do tego, że Gaga stał się naszym Plutonem, krążącym po speccyficznej, nachylonej orbicie, jaka prowadzi go czasem między Neptuna a Urana.

Nowe "przeznaczenie", czyli tor orbitalny, Nibiru/Marduka kierowało go teraz nieodwołalnie ku dawnej planecie Tiamat. W tamtym stosunkowo wczesnym okresie tworzenia się Układu Słonecznego ciała niebieskie znajdowały się w stanie ogólnej niestateczności, a szczególnie (dowiaduje się z tekstu) w rejonie Tiamat. Podczas gdy planety w jej pobliżu wirowały wciąż kołysząc się chaotycznie, siły grawitacyjne dwóch olbrzymów z jednej strony, z drugiej zaś pary mniejszych planet, miotały Tiamat w różnych kierunkach. Jednym ze skutków tej sytuacji było wyrywanie z niej brył materii albo też gromadzenie wokół niej "zastępu" satelitów, "szalejących z wściekłości", jak wyraża to poetycki język tekstu nazwanego przez uczonych Eposem o Stworzeniu. Te satelity, "ryczące potwory", "spowite w grozę", "w koronach-aureolach", wirowały wściekle, orbitując jakby były "niebiańskimi bogami"-planetami.

Najbardziej niebezpieczny dla stabilności innych planet był "przywódca zastępu" towarzyszącego Tiamat, wielki satelita, który urósł do rozmiarów niemal planetarnych i był gotów zdobyć niezależną orbitę wokół Słońca – miało mu przypaść w udziale własne "przeznaczenie". Tiamat z jego powodu "rzuciła urok, wyniosła go, by zasiadł wśród niebiańskich bogów". Sumerowie nazywali go KIN.GU – "wielki posłaniec".

Tekst odsłania teraz cały rozwój dramatu; przedstawiłem go, krok po kroku, w Dwunastej Planecie. Następująca "niebiańska bitwa" była – jak w greckiej tragedii – nieunikniona, gdy siły pól grawitacyjnych i magnetycznych pojawiły się nieubłaganie, doprowadzając do zderzenia Nibiru,/Marduka nadchodzącego w asyście swoich siedmiu satelitów ("wiatrów" w starożytnym tekście), z Tiamat, otoczoną "zastępem" jedenastu satelitów prowadzonych przez Kingu.

Chociaż ich drogi kolidowały ze sobą, jako że Tiamat poruszała się po orbicie w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara, Nibiru/Marduk zaś zgodnie z tym ruchem, obie planety nie zderzyły się – fakt o fundamentalnym znaczeniu dla astronomii. To satelity, czyli "wiatry" (w dosłownym znaczeniu sumeryjskim "ci, którzy są przy boku") Nibiru/Marduka uderzyły w Tiamat i jej księżyce.

W pierwszym spotkaniu (il. 10), w pierwszej fazie niebiańskiej bitwy:

Dołączona grafika


"Cztery wiatry rozmieścił,
tak że nic od niej nie mogło uciec:
Wiatr Południowy, Wiatr Północny,
Wiatr Wschodni, Wiatr Zachodni.
Blisko przy boku trzymał sieć,
dar jego dziadka Anu; który zrodził
Zły Wiatr, Trąbę Powietrzną i Huragan...
Siedem wiatrów, które stworzył,
wysłał naprzód, aby spoza niego
powstały przeciw Tiamat".


"Wiatry", czyli satelity Nibiru/Marduka, "ich siedmiu" były główną "bronią", jaką została zaatakowana Tiamat w pierwszej fazie Niebiańskiej Bitwy (il. 10). Lecz inwazyjna planeta miała również inne "bronie":

"Przed sobą zapalił błyskawicę,
napełnił swe ciało buchającym płomieniem;
potem zrobił sieć, by schwytać w nią Tiamat.
Nad jego głową świeciła straszna aureola,
był grozą jak płaszczem owinięty".


Gdy dwie planety wraz z zastępami swych satelitów zbliżyły się do siebie na tyle, aby Nibiru/Marduk mógł "zbadać wnętrze Tiamat" i "wykryć knowania Kingu", Nibiru/Marduk zaatakował Tiamat swoją "siecią" (pole magnetyczne?), "żeby ją pochwycić"; strzelał w tę dawną planetę potężnymi ładunkami elektrycznymi ("boskimi błyskawicami"). "Napełniona blaskiem" Tiamat zwalniała swój bieg, rozgrzewała się, "rozdymała". Na jej powierzchni otwarły się szerokie szczeliny, wyrzucające być może kłęby pary i materię wulkaniczną. W jedno z tych pęknięć Nibiru/Marduk rzucił swojego głównego satelitę, zwanego Złym Wiatrem. Przeorał on "brzuch Tiamat, przedarł jej wnętrzności, rozszczepiając jej serce".

Poza "uśmierzeniem życia Tiamat" i pozostawieniem jej z głębokimi ranami pierwsze spotkanie przypieczętowało los pomniejszych księżyca które ją obiegały – wszystkich z wyjątkiem podobnego do planety Kingu. Schwytani w "sieć" – pole magnetyczne i grawitacyjne – Nibiru/Marduka, "rozbici, połamani", członkowie "bandy Tiamat" zostali wytrąceni ze swoich poprzednich orbit i rzuceni na nowe tory, zmuszeni poruszać się teraz przeciwnym kierunku: "trzęsąc się ze strachu, podali tyły".

W ten sposób powstały komety – z tekstu liczącego 6000 lat dowiadujemy się, jak doszło do tego, że komety poruszają się po wielkich eliptycznych orbitach ruchem wstecznym. Co do Kingu, głównego satelity Tiamat, tekst informuje, że już w pierwszej fazie tej kosmicznej kolizji stracił swą prawie niezależną orbitę. Nibiru/Marduk odebrał mu "przeznaczenie". Nibiru/Marduk uczynił z Kingu DUG.GA.E, "bryłę gliny bez życia", pozbawioną atmosfery, wody i materii radioaktywnej, skurczoną, "w pętach", pozostającą na orbicie wokół poharatanej Tiamat.

Zwyciężywszy Tiamat, Nibiru/Marduk popłynął drogą swego nowego "przeznaczenia". Sumeryjski tekst nie pozostawia cienia wątpliwości, że ów najeźdźca okrążył Słońce:

"Przebył niebo i zlustrował okolice,
stronę Apsu zmierzył;
Pan rozmiary Apsu zmierzył".


Okrążywszy Słońce (Apsu), Nibiru/Marduk kontynuował podróż w daleki Kosmos. Teraz jednak, schwytany na zawsze w orbitę wokół Słońca, musiał zawrócić. W drodze powrotnej spotkał Ea/Neptuna, który go powitał, oraz Anszara/Saturna, który ogłosił jego zwycięstwo. Tor nowej orbity przywiódł go znów na scenę niebiańskiej bitwy, "zawrócił go do Tiamat, którą związał"

"Pan zatrzymał się, by popatrzeć na jej ciało bez życia.
Potem zaplanował przemyslnie, jak podzielić potwora.
Potem, jak małża, rozszczepił ją na dwoje".


W ten sposób akt stworzenia "nieba" wszedł w końcowe stadium, rozpoczęło się natomiast tworzenie Ziemi i Księżyca. Nowe uderzenie rozłamało Tiamat na dwie części. Część górną, jej "czaszkę", uderzył satelita Nibiru/Marduka zwany Wiatrem Północnym; ów cios wyniósł tę część razem z Kingu "w nie znane miejsce" – na nową orbitę, gdzie nie było dotąd żadnej planety. Tak powstała Ziemia wraz z naszym Księżycem (il. 11).

Dołączona grafika


Druga część Tiamat została w wyniku tych zderzeń rozbita na kawałki. Ta dolna część, jej "ogon", stała się po "skuciu razem" "bransoletą" niebieską:

"Wiążąc razem kawałki,
rozmieścił je jako strażników...
Zakrzywił ogon Tiamat, aby stworzyć
Wielką Obręcz jak bransoletę".


W ten sposób powstała Wielka Obręcz – pas planetoid.

Rozprawiwszy się z Tiamat i Kingu, Nibiru/Marduk jeszcze raz "przepłynął niebiosa i zlustrował okolice". Zajął się tym razem "mieszkaniem Ea" (Neptuna), nadając tej planecie i bliźniaczemu Uranowi ich ostateczny charakter. Według starożytnego tekstu Nibiru/Marduk obdarzył też ostatecznym "przeznaczeniem" Gagę/Plutona, przydzielając mu "ukryte miejsce" – nie znany dotąd rejon nieba. Było to miejsce odleglejsze niż pozycja Neptuna; tekst informuje, że znajdowało się "w Oceanie" – w dalekiej przestrzeni kosmicznej. Zgodnie z nową pozycją, jako planeta najbardziej wysunięta, Gaga otrzymał nowe imię: US.MI – "ten, który wskazuje drogę": pierwsza planeta spotykana w drodze do Układu Słonecznego – to znaczy z zewnętrznej przestrzeni kosmicznej do Słońca.

Tak został stworzony Pluton i umieszczony na orbicie, po której się porusza do dzisiaj.

Wyznaczywszy w ten sposób pozycje planet, Nibiru/Marduk stworzył dwie "siedziby" dla siebie. Jedna znajdowała się na "firmamencie", w starożytnych tekstach nazywano też pas planetoid, druga była daleko "w Oceanie" i nazywała się Wielką/odległą Siedzibą, czyli E.SHARRA ("siedziba/dom władcy/księcia"). Współcześni astronomowie nazywają tę dwie pozycje planetarne perygeum (punkt na orbicie najbliższy Słońca) apogeum (punkt najdalszy od Słońca) (il. 12). Jak wynika z dowodów przedstawionych w Dwunastej Planecie, okres pełnego obiegu po tej orbicie wynosi 3600 lat ziemskich.

Dołączona grafika


I tak Najeźdźca, który przybył z głębin Kosmosu, stał się dwunastym członkiem Układu Słonecznego – złożonego ze Słońca w środku wraz z odwiecznym asystentem Merkurym; z trzech dawnych par (Wenus i Marsa, Jowisza i Saturna, Urana i Neptuna); Ziemi i Księżyca, pozostałości wielkiej Tiamat zajmujących nową pozycję; Plutona, który zdobył niezależną orbitę; oraz planety, która nadała wszystkiemu ostateczny kształt Nibiru/Marduka (il. 13).

Dołączona grafika


Współczesna astronomia i ostatnie odkrycia podtrzymują i potwierdzają opowieść sprzed tysięcy lat.

KIEDY ZIEMIA JESZCZE NIE ISTNIAŁA


W roku 1766 D. Titius zaproponował, a w 1772 Johann Elert Bode spopularyzował wzór, który stał się znany jako "reguła Bodego", wykazujący, że odległości planet od Słońca wzrastają średnio w postępie 0, 2 4, 8, 16 etc., spełniając zależność: a = 0,4 + 0,3n; gdzie a jest średnią odległością od Słońca, wyrażoną w jednostkach astronomicznych (j.a.), czyli wielokrotnościach odległości Ziemi od Słońca, n zaś jest wartością właściwą dla danej planety, zwiększającą się zgodnie z powyższą progresją. Z reguły tej wynika, że między Marsem a Jowiszem powinna być planeta (znaleziono tam planetoidy). Odległość od Słońca odkrytego za Saturnem Urana zdawała się potwierdzać prawidłowość wzoru, który sprawdza się z niewielkimi odchyleniami w przypadku wszystkich planet aż do Urana; począwszy od Neptuna zawodzi jednak całkowicie.

Dołączona grafika


W regule Bodego arytmetycznym punktem wyjściowym jest Ziemia. W kosmogonii sumeryjskiej między Marsem a Jowiszem była jednak na początku Tiamat, podczas gdy Ziemia jeszcze nie istniała.

Dr Amnon Sitchin wykazał, że reguła Bodego w swoim założeniu matematycznym jest błędna, można ją jednak stosować na gruncie geometrii, gdzie wyrażona przez tę regułę progresja odległości zachodzi także wtedy, gdy Pominie się Ziemię – co potwierdza kosmogonię sumeryjską:

Dołączona grafika


C.D.N.
(część III pojawi się jeszcze dzisiaj - po stosownym poście komentującym)


  • 0



#4

Szefo.
  • Postów: 425
  • Tematów: 4
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

zaczynając tekst obawiałem się że go nie skończe, a jak zobaczyłem część drugą to się przeraziłem

ale im dłużej czytałem tym więcej przyjemności mi to sprawiało

ciekawe teorie , świetnie opisane

bardzo mnie ciekawi jedno
skoro Marduk jets w perygeum Słońca co 3600lat to kiedy będzie następny raz kiedy 12planeta zbliży się do Słońca:]

ogólnie to tekty są świetnie napisane, miło się czyta

zaciekawił mnie też motyw taki że to istoty poza ziemski stowrzyły homo sapiens i do tego w celu niewolniczej pracy :]
  • 0

#5

Ano.
  • Postów: 309
  • Tematów: 6
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

mam podobne pytanie co przedmówca, ale inaczej zadane.... kiedy ostatnio Marduk odwiedział układ słoneczny ? Żadne teksty nawet z przed 2000 lat (chyba) nie wspominają, aby coś takiego nagle sie pojawiło na niebie... To by mogło oznaczać, i zgodne by było z przepowiedniami, że przelot Nibiru może nastąpić w każdym momencie !!

Co do reszty nie ma wątpliwości - potwierdza to co nauka odkryła i sensownie uzupełnia to czego jeszcze nie odkryła.
  • 0

#6

Szefo.
  • Postów: 425
  • Tematów: 4
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

a być może Marduk odwiedzi nas w 2012 ?

to by oznaczało że był u nas ostatnio 1600 lat przed J.CH
być może ktoś by to zapisał ale gdyby był wczesniej np 2500lat przed J.CH to by oznaczało że następną wizytę miał 1100 roku naszej ery a wtedy ktoś na 100% by to zapisał

może nie zajarzycie o co mi lotto ale ja jakiś sens w tym widze ;)

btw
=[dj_cinex]=, czekam na 3 część :D
  • 0

#7

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

a być może Marduk odwiedzi nas w 2012 ?


2012 +/- rok/dwa/trzy ... tak podobno mówi Samuel w PCH - dziś muhad to cytował.

Wracamy to tekstu ...

___________________________________________________________________________


NA POCZĄTKU


Na początku
stworzył Bóg niebo i ziemię.
A ziemia była pustkowiem i chaosem;
ciemność była nad otchłanią,
a Duch Boży unosił się nad powierzchnią wód.
I rzekł Bóg: Niech stanie się światłość. I stała się światłość.


Ów majestatyczny opis sposobu, w jaki został stworzony nasz świat, był i jest wyznaniem wiary dla pokoleń Żydów, jak również chrześcijan oraz wyznawców trzeciej monoteistycznej religii – islamu; judaizm bowiem był gruntem, na którym te dwie pozotałe religie wyrosły. W XVII wieku arcybiskup James Ussher z Armagh w Irlandii wyliczył z początkowych wersetów Genesis datę stworzenia świata z dokładnością co do dnia, a nawet godziny – miał to być 4004 rok prz. Chr. Wiele starych wydań Biblii wciąż przekazuje chronologię Usshera, drukowaną na marginesach; wielu wciąż wierzy, że Ziemia i obejmujący ją Układ Słoneczny nie istniały przed tą datą. Wiara ta jest jedną z odmian kreacjonizmu, poglądu sytuującego się po przeciwnej stronie niefortunnej barykady, jaka powstała między nim a nauką, mocno związaną z teorią ewolucji.

Wypada żałować, że obie strony zwracają niewiele uwagi na fakt znany już od przeszło stulecia – mianowicie na to, że opowieść o stworzeniu z Księgi Rodzaju jest zredagowaną i skróconą wersją znacznie bardziej szczegółowych tekstów mezopotamskich, które są z kolei wersjami oryginalnego tekstu sumeryjskiego. Linia frontu między kreacjonistami a ewolucjonistami – demarkacja pozbawiona jakichkolwiek gwarancji, jak wykażą to przedstawione tu dowody – zarysowuje się z pewnością ostrzej przez przyjęcie zasady rozdziału religii od państwa, którą to zasadę zawiera konstytucja Stanów Zjednoczonych. Taki rozdział jednak nie jest normą wśród narodów zamieszkujących Ziemię (nawet w tak światłych demokracjach, jaką jest angielska), nie był też normą w starożytności, gdy zapisywano biblijne wersety.

Prawda jest taka, że w czasach starożytnych król był również najwyższym kapłanem, państwo miało narodową religię i narodowego boga, świątynie były ośrodkami naukowymi, a kapłani – uczonymi. Było tak, ponieważ gdy zaczęła się cywilizacja, adorowani bogowie, na których skupiał się akt "pobożności" – byli nikim innym niż Anunnaki/Nefilim, którzy rozkrzewili wszelką wiedzę, czyli naukę, na Ziemi.

Stopienie państwa, religii i nauki w całość nigdzie nie było pełniejsze niż w Babilonie. Przetłumaczono tam i zrewidowano oryginalny sumeryjski Epos o stworzeniu, czego efektem było przydzielenie narodowemu bogu Babilończyków, Mardukowi, niebiańskiego odpowiednika. Przemianowując w swych wersjach Nibiru na Marduka, Babilończycy uzurpatorsko przypisali Mardukowi atrybuty najwyższego "boga nieba i ziemi". Jedną z tych wersji – najlepiej zachowaną ze znalezionych dotąd – jest tekst znany jako Enuma elisz ("Gdy na wysokościach"), nazwany tak od początkowych słów eposu. Stał się on najbardziej czczonym w kraju dokumentem religijno-polityczno-naukowym; odczytywano go w kulminacyjnej fazie noworocznych rytuałów; aktorzy odtwarzali ów dramat w widowiskach pasyjnych, żeby przybliżyć jego treść masom. Gliniane tabliczki (il. 14), na których był zapisany, należały do skarbów inwentarza w starożytnych świątyniach i bibliotekach królewskich.

Dołączona grafika


Odczytanie pisma tych glinianych tabliczek, odkrytych w ruinach starożytnej Mezopotamii przeszło sto lat temu, uświadomiło nam fakt, że istniały teksty relacjonujące biblijną historię stworzenia tysiące lat wcześniej, nim skompilowano Stary Testament. Szczególną wagę miały teksty znalezione w bibliotece asyryjskiego króla Assurbanipala w Niniwie (mieście sławnym z Biblii); przekazują one opowieść o stworzeniu, w niektórych fragmentach słowo w słowo pasującą do historii z Genesis. George Smith, pracownik British Museum, skompletował kawałki potłuczonych tabliczek, zawierających teksty o stworzeniu, i w roku 1876 opublikował The Chaldean Genesis, gdzie ostatecznie ustalił, że rzeczywiście istniał tekst akadyjski przedstawiający opowieść znaną z Genesis, napisany w dialekcie starobabilońskim – tekst, który poprzedzał wersję biblijną co najmniej o tysiąc lat. Wykopaliska prowadzone w latach 1902-1914 dostarczyły tabliczki z asyryjską wersją eposu ó stworzeniu, w której imię babilońskiego Marduka zastąpiono imieniem Asura, narodowego boga Asyryjczyków. Dalsze odkrycia ujawniły nie tylko skalę, na jaką kopiowano i tłumaczono ów tekst epicki, lecz ustaliły też ponad wszelką wątpliwość jego sumeryjskie źródło.

To właśnie L. W King w roku 1902 w pracy The Seven Tablets of Creation wykazał, że te różne fragmenty składają się na siedem tabliczek tworzących całość sześć z nich relacjonuje proces stworzenia, a siódma tabliczka jest bez reszty poświęcona wysławianiu "Pana" – Marduka w wersji babilońskiej, Asura w asyryjskiej.

Można się tylko domyślać, że podział na siedem tabliczek stanowił jakąś podstawę podziału historii biblijnej na siedem przedziałów czasowych, z których sześć obejmuje boskie dzieło, a część siódma przeznaczona jest na odpoczynek i cieszenie się z osiągniętych wyników.

To prawda, że w hebrajskim tekście Księgi Genesis na określenie każdej z tych faz używa się terminu yom, co zwykle znaczy "dzień" i tak jest tłumaczone. Pewnego razu, zaproszony do radia w jednym z miast pewnego purytańskiego stanu, uczestnicząc w programie na żywo spotkałem się z pretensjami ze strony kobiety, która zadzwoniła do studia, żeby porozmawiać właśnie na ten temat. Wyjaśniłem, że w Biblii w tym kontekście słowo "dzień" nie oznacza naszego pojęcia dwudziestu czterech godzin na Ziemi, lecz raczej fazę procesu stworzenia. "Nie – upierała się – słowo oznacza dokładnie to, co mówi Biblia: dwadzieścia cztery godziny." Wskazałem wtedy na tekst, pierwszego rozdziału Genesis, gdzie nie opisuje się prac człowieka według ludzkiego rozkładu zajęć, lecz mówi się o działaniach Stwórcy. W Księdze Psalmów zaś czytamy (90,4), że w oczach Boga "tysiąc lat jest jak dzień wczorajszy". Czy byłaby gotowa zgodzić się przynajmniej z tym, że stworzenie mogło zająć sześć tysięcy lat? – zapytałem. Ku mojemu rozczarowaniu nie okazała takiej gotowości. Pozostała przy swoim zdaniu: sześć dni oznacza sześć dni.

Czy biblijna opowieść o stworzeniu jest przesłaniem religijnym, którego treść uważa się za dogmat wiary, a więc prawdę tylko dla wierzących, czy też dokumentem naukowym, przekazującym nam podstawową wiedzę, jak powstawały rzeczy w niebie i na Ziemi? Kwestia ta, jak wiadomo, jest istotą nie kończącego się sporu między kreacjonistami a ewolucjonistami. Te dwa obozy przestałyby zmagać się ze sobą już dawno temu, gdyby uświadomiły sobie, że to, co zrobili redaktorzy i kompilatorzy Księgi Genesis, nie różniło się od tego, co zrobili Babilończycy: dysponując jedynym źródłem naukowym swojego czasu, owi spadkobiercy Abrahama – potomkowie królewsko-kapłańskiego rodu z sumeryjskiej stolicy Ur – również zajęli się Eposem o stworzeniu, skrócili go i zredagowali, czyniąc z niego fundament narodowej religii, gloryfikującej Jahwe, "który jest w niebie i na ziemi".

W Babilonie Marduk był bóstwem dwoistym. Fizycznie obecny, rozlewający oślepiający blask w swych drogocennych szatach (il. 15), był czczony jako Ilu (tłumaczone jako "bóg", ale dosłownie znaczy to "wzniosły"). Jego walkę o zwierzchnictwo nad innymi Anunnaki opisałem szczegółowo w książce Wojny bogów i ludzi. Z drugiej strony Marduk był bóstwem niebiańskim, bogiem planetarnym, który w niebie przywłaszczył sobie atrybuty, rolę i zaszczyt należne temu, kto dokonał pierwotnego aktu stworzenia czynu przypisywanego przez Sumerów Nibiru. Najbardziej rozpowszechnionym symbolem stwórczej planety był skrzydlaty glob (il. 16).

Dołączona grafika

Dołączona grafika


Asyryjczycy, którzy zastąpili Marduka swoim bogiem narodowym Asurem, połączyli aspekt obecności fizycznej z aspektem roli niebiańskiej i przedstawiali Asura jako boga w skrzydlatym dysku (il. 17).

Dołączona grafika


Hebrajczycy poszli za tym przykładem, lecz, głosząc monoteizm i uznając – zgodnie z naukową wiedzą Sumerów – uniwersalizm Boga, zręcznie rozwiązali problem dualizmu i licznych bóstw Anunnaki wplątanych w bieg rzeczy na Ziemi: stworzyli koncepcję jedynej-w-wielości istoty, nie El (hebrajski odpowiednik Ilu), lecz Elohim – Stwórcy, który jest wieloosobowy (dosłownie "Bogowie"), a jednak Jedyny. To odejście od zasad religii babilońskiej i asyryjskiej można tłumaczyć jedynie tym, że Hebrajczycy zdawali sobie sprawę z różnicy, jaka z naukowego punktu widzenia zachodziła jędzy bóstwem rozmawiającym z Abrahamem i Mojżeszem a niebiańskim Panem, którego Sumerowie nazywali Nibiru. Hebrajczycy przyjmowali jednocześnie, że wszystko jest częścią uniwersalnego, wiecznego i wszechobecnego Boga – Elohim – którego wielki plan Wszechświata wyznacza drogę każdej planecie, jej z góry ustalone "przeznaczenie". Tak samo jak to, co Anunnaki zrobili na Ziemi, było z góry postanowioną misją. W ten sposób dzieło uniwersalnego Boga zamanifestowało się w niebie i na Ziemi.

Do tak głębokiego pojęcia rzeczywistości, stanowiącego sedno biblijnego przysposobienia historii o stworzeniu, Enuma elisz, można było dojść tylko przez połączenie religii z nauką, zachowując w narracji i chronologii wydarzeń podstawy naukowe.

Ale żeby zgodzić się, że Genesis wyraża treść nie tylko religijną, lecz także że naukową – trzeba uznać rolę Anunnaki i przyjąć, że sumeryjskie teksty nie są "mitami", lecz relacjami z faktów. Uczeni poczynili duży postęp w tym względzie, nie doszli jednak jeszcze do pełnego rozeznania prawdziwej natury tych tekstów. Chociaż zarówno naukowcy, jak i teolodzy są doskonale świadomi mezopotamskiego pochodzenia Genesis, z uporem jednak odrzucają wszelką myśl o naukowej wartości owych pism. To nie może być nauka – twierdzą – ponieważ "z natury rzeczy w sposób oczywisty wynika, że żadna z tych historii nie mogła się przechować w ludzkiej pamięci", by zacytować Understanding Genesis N. M. Sarny z Jewish Theological Seminary. Stwierdzenie takie można zakwestionować jedynie wyjaśniając, co wielokrotnie robiłem w swoich książkach, że informacje o tym, jak zaczęły się rzeczy – włącznie ze stworzeniem człowieka – rzeczywiście nie są produktem pamięci Asyryjczyków ani Babilończyków, ani Sumerów, lecz przekazem wiedzy i nauki Anunnaki/Nefilim. Oczywiście, oni także nie mogli "pamiętać", jak został stworzony Układ Słoneczny i jak Nibiru/Marduk wtargnął do niego, ponieważ jeszcze nie istnieli na swojej planecie. Ale, podobnie jak nasi naukowcy mają jakie takie wyobrażenie o powstaniu Układu Słonecznego, a nawet o tym, jak powstał Wszechświat (teoria Wielkiego Wybuchu ma najwięcej zwolenników), Anunnaki/Nefilim, zdolni do podróży kosmicznych 450 000 lat temu, z pewnością mogli dopracować się jakiegoś sensownego scenariusza aktu stworzenia. Tym bardziej, że ich planeta, pełniąc rolę statku kosmicznego, przepływającego obok wszystkich planet zewnętrznych, umożliwiała im za każdym razem obserwację z bliska tych planet, z pewnością dłuższą i dokładniejszą niż "zerknięcia" naszego Voyagera.

Kilka nowszych studiów o Enuma elisz, takich jak The Babylonian Genesis Alexandra Heidla z Instytutu Orientalistyki Uniwersytetu w Chicago, zaakcentowało mocniej analogie w temacie i budowie zachodzące między opowieścią mezopotamską a historią biblijną. Obydwie narracje zaczynają się od wersetów, które przenoszą czytelnika (lub słuchacza, jak w Babilonie) do czasów początku, kiedy ziemia i "niebo" jeszcze nie istniały. Podczas gdy kosmogonia sumeryjska mówi najpierw o stworzeniu Układu Słonecznego, a dopiero potem wprowadza scenę pojawienia się niebiańskiego Pana (Nibiru/Marduka), wersja biblijna pomija to wszystko i przechodzi bezpośrednio do Niebiańskiej Bitwy oraz jej następstw.

Na tle ogromu przestrzeni mezopotamski epos zaczyna malować obraz początku w taki oto sposób:

"Gdy na wysokościach Niebo nie miało imienia,
A Ziemia poniżej nie była nazwana;
Był tylko Apsu, ich rodzic przedwieczny,
Mummu i Tiamat, która zrodziła ich wszystkich.
Ich wody były razem zmieszane.
Żadna trzcina nie miała jeszcze formy,
Żadne bagno nie miało oblicza".


Nawet w tradycyjnej wersji (Biblii) króla Jakuba początek utrzymany jest w spokojnym, rzeczowym tonie, bardziej właściwym wykładowi naukowemu niż pełnemu natchnienia utworowi religijnemu. Czytelnik otrzymuje informację, że był rzeczywiście taki czas, kiedy niebo i ziemia jeszcze nie istniały, i że do ich powstania konieczna była eksplozja światła, akt Niebiańskiego Pana, jego "duch" unoszący się nad "wodami".

Postęp, jaki się dokonał w egzegezie biblijnej i badaniach lingwistycznych od czasu króla Jakuba, skłonił wydawców zarówno katolickiej The New American Bible, jak i The New English Bible kościołów Wielkiej Brytanii do zastąpienia słów "Duch Boży" słowem "wiatr" – co oddaje sens hebrajskiego ru'ach – tak że ten ostatni werset brzmi teraz: "a potężny wiatr niósł się nad wodami". Wydawcy zachowali jednak pojęcie "otchłani" na wyrażenie hebrajskiego słowa Tehom z oryginalnej Biblii; ale teraz już nawet teolodzy przyznają, że odnosi się ono wyłącznie do sumeryjskiej Tiamat.

W tym ujęciu wzmianka w wersji mezopotamskiej o mieszających się wodach" Tiamat traci swój alegoryczny sens i wymaga analizy faktograficznej. Chodzi tu o kwestię obfitości wód na Ziemi i biblijne twierdzenie (prawidłowe, jak wkrótce stanie się to jasne), że kiedy Ziemia powstała, była całkowicie pokryta wodą. Jeżeli wody było tak dużo nawet w momencie stworzenia Ziemi, to jedynie fakt, że Tiamat była też planetą wodnistą, może tłumaczyć, iż połowa, która stała się Ziemią, była pełna wody.

Wodnista natura Tehom/Tiamat wzmiankowana jest w różnych fragmentach Biblii. Prorok Izajasz (51, 10) przywołuje na pamięć "dni dawne", gdy ramię Pana "rozłupało potwora, przeszyło smoka morskiego, osuszyło wody wielkiej Tehom". Psalmista wysławia Pana Początków, który "swą mocą rozproszył wody, przywódcę potworów morskich połamał".

Czym był "wiatr" Pana, który "niósł się nad powierzchnią wód" Tehom/Tiamat? Nie był to "Duch", lecz satelita Nibiru/Marduka, który w tekstach mezopotamskich nazywany jest tym samym terminem! Teksty te żywo opisują błyskawice i pioruny sypiące się z Nibiru/Marduka, gdy zbliżył się do Tiamat. Gdy zużytkuje się tę wiedzę przy lekturze tekstu biblijnego, odsłania się prawidłowe znaczenie:

"Na początku,
gdy Pan stworzył Niebo i Ziemię,
Ziemia otoczona pustką nie miała jeszcze formy;
a nad Tiamat była ciemność.
Potem Wiatr Pana uniósł się nad jej wodami
i Pan rozkazał: Niech uderzy piorun!
I stała się wielka światłość".


Dalsza narracja Genesis nie opisuje późniejszego rozszczepienia Tiamat ani rozbicia zastępu jej satelitów, zdarzeń tak żywo przedstawionych w tekstach mezopotamskich. Z wyżej cytowanych wersetów z Izajasza i Psalmów jak również z opowieści Hioba (26, 7-13) wynika jednak w sposób oczywisty, że Hebrajczycy dobrze znali pominięte fragmenty oryginalnego przekazu. Hiob przypominał, jak niebiański Pan zmiażdżył "pomocników wyniosłego", i wychwalał Pana, który nadszedł z dalekich rejonów nieba, rozłupał Tiamat (Tehom) i zmienił Układ Słoneczny:

"Rozpostarł wykutą zasłonę
w miejscu tehom,
a Ziemię zawiesił nad nicością;
skupił wody w swej gęstości,
a jednak żadna chmura nie pęka [...].


Swoją mocą uspokoił wody,
Swoją siłą zmiażdżył wyniosłego.
Jego wiatr zmierzył wykutą bransoletę,
Jego ręka zniszczyła giętkiego smoka".


W tym miejscu teksty mezopotamskie kontynuują opis, jak Nibiru/Marduk uformował pas planetoid z dolnej części Tiamat:

"Jej drugą połowę
zawiesił jak zasłonę na niebie;
Wiążąc razem kawałki,
rozmieścił je jako strażników [...].
Zakrzywił ogon Tiamat, aby stworzyć
Wielką Obręcz jak bransoletę".


Genesis podejmuje tutaj opowieść o początku i opisuje formowanie pasa planetoid w taki sposób:

"I rzekł Elohim:
Niech powstanie sklepienie pośród wód
i niech oddzieli wody od wód.
Uczynił więc Elohim sklepienie
i oddzielił wody pod sklepieniem od wód nad sklepieniem.
I nazwał Elohim sklepienie niebem".


Mając na uwadze, że hebrajskie słowo shama'im używane jest na określenie nieba czy niebios w sensie ogólnym, redaktorzy Genesis zastosowali dwa terminy określające "niebo", które powstało w wyniku zniszczenia Tiamat. To, co oddzielało "górne wody" od "dolnych wód" – podkreśla tekst Genesis – było raki'a; tłumaczone powszechnie jako "sklepienie" (firmament), znaczy dosłownie "wykuta bransoleta". Potem Genesis wyjaśnia, że Elohim nazwał wtedy raki 'a (tak zwane sklepienie) shama'im, "niebem" nazwą, która, zastosowana po raz pierwszy w Biblii, składa się z dwóch słów: sham oraz ma'im, co dosłownie znaczy "tam, gdzie były wody". w opowieści o stworzeniu Genesis "niebo" ma wyraźnie określoną pozycję; znajduje się tam, gdzie była Tiamat i jej wody, gdzie został wykuty pas planetoid.

Stało się to, według tekstów mezopotamskich, gdy Nibiru/Marduk powrócił na Miejsce Przejścia – w drugiej fazie bitwy z Tiamat: "drugiego dnia", jeśli chcecie trzymać się terminologii biblijnej.

Starożytna opowieść obfituje w szczegóły, z których każdy jest zdumiewający sam w sobie. Ich znajomość w tamtych czasach jest tak niewiarygodna, że jedynym możliwym wyjaśnieniem jest to, co mówili sami Sumerowie – mianowicie, że źródłem ich wiedzy byli ci, którzy przybyli na Ziemię z Nibiru. Współczesna astronomia potwierdziła już wiele z tych szczegółów; w ten sposób pośrednio zaświadcza o słuszności kluczowych twierdzeń starożytnej kosmogonii i astronomii. Odbyła się niebiańska bitwa, w wyniku której rozpadła się Tiamat, powstała Ziemia i pas planetoid, Marduk zaś wszedł na stałą orbitę wokół Słońca.

Przyjrzyjmy się jednemu z aspektów tej starożytnej historii – "zastępowi" satelitów, czyli "wiatrów", stanowiących rynsztunek "niebiańskich bogów".

Obecnie wiemy, że Mars ma dwa księżyce, Jowisz zaś szesnaście księżyców i kilka małych satelitów, Saturn dwadzieścia jeden lub więcej, Uran piętnaście, Neptun osiem. Dopóki Galileusz nie odkrył przez swoją lunetę czterech najjaśniejszych i największych satelitów Jowisza w roku 1610, było nie do pomyślenia, żeby ciało niebieskie mogło mieć więcej niż jednego towarzysza – dowodem miała być Ziemia i jej pojedynczy księżyc.

W sumeryjskich tekstach czytamy jednak, że gdy siła ciężkości Nibiru/Marduka sprzęgła się z polem grawitacyjnym Urana, Najeźdźca "stworzył" trzy satelity ("wiatry"), Anu zaś "zrodził" cztery takie księżyce. Zanim Nibiru/Marduk dosięgną Tiamat, miał w sumie siedem "wiatrów" jako oręż przeciwko niej, Tiamat zaś miała "zastęp" jedenastu – a w nim "przywódcę zastępu", gotowego stać się niezależnie orbitującą planetą, nasz obecny Księżyc.

Innym elementem sumeryjskiej opowieści mającym wielkie znaczenie dla starożytnych astronomów było twierdzenie, że "gruz", jaki pozostał z dolnej części Tiamat, został rozciągnięty w przestrzeni w tym miejscu, gdzie kiedyś ta planeta istniała.

Mezopotamskie teksty i wersja biblijna, relacjonująca to wydarzenie w Genesis, opisują wyraźnie i szczegółowo tworzenie się pasa planetoid – twierdząc kategorycznie, że taka "bransoleta" złożona z gruzu istnieje i obiega Słońce między Marsem a Jowiszem. Lecz nasi astronomowie nie wiedzieli o tym aż do początku XIX wieku. Pierwszym sygnałem, że przestrzeń między Marsem a Jowiszem nie jest jedynie ciemną próżnią, było odkrycie przez Giuseppe Piazziego 1 stycznia 1801 niewielkiego obiektu niebieskiego w przestrzeni między tymi dwiema planetami, obiektu nazwanego Ceres, który zasłynął jako pierwsza poznana (i nazwana) planetoida. Do 1807 roku odkryto trzy następne (Pallas, Juno i Westę), potem aż do 1945 roku żadnej, a po tej dacie setki, tak że teraz wiadomo o niemal 2000 planetoid. Astronomowie uważają, że może być około 50 000 planetoid o średnicy co najmniej półtora kilometra oraz znacznie więcej kawałków "gruzu", w liczbie idącej w miliardy, zbyt małych, aby je dostrzec z Ziemi.

Innymi słowy, współczesna astronomia zużyła dwieście lat, żeby osiągnąć stan wiedzy Sumerów sprzed 6000 tysięcy lat.

Nawet przy tej wiedzy biblijne stwierdzenie, że "wykuta bransoleta", shama'im – czyli "niebo" – oddzieliła "wody pod sklepieniem" od "wód nad sklepieniem", pozostaje zagadką. O czym, na Boga, mówi Biblia?

Wiemy oczywiście, że Ziemia była planetą wodnistą, lecz przypuszcza się, iż stanowi ona wyjątek. Z pewnością wielu przypomni sobie fabuły science fiction, w których przybysze z Kosmosu lądują na Ziemi, żeby zaopatrzyć się w tę niespotykaną, życiodajną ciecz – wodę. Jeśli więc nawet starożytne teksty mówią o wodzie w znaczeniu Tiamat, a w konsekwencji o ziemskiej wodzie, i jeśli takie jest znaczenie "wód pod sklepieniem", to o jakiej wodzie jest mowa w wyrażeniu "nad sklepieniem"?

Wiemy – tak czy nie? – że pas planetoid rzeczywiście rozdziela planety, jak relacjonują starożytne teksty, na dwie grupy. "Pod" pasem są planety stałe, czyli wewnętrzne; "nad" pasem są planety gazowe, czyli zewnętrze. Jednak te pierwsze, z wyjątkiem Ziemi, mają jałowe powierzchnie, a te drugie nie mają żadnych powierzchni w znaczeniu gruntu; i według długo utrzymującego się, konwencjonalnego poglądu obie te grupy (znów z wyjątkiem Ziemi) pozbawione są wody.

No cóż, w rezultacie przelotów bezzałogowych statków kosmicznych obok wszystkich planet (oprócz Plutona) wiemy teraz więcej. Merkury, którego obserwował Mariner 10 w latach 1974-1975, jest zbyt mały i znajduje się zbyt blisko Słońca, aby mógł utrzymać wodę, jeśli miał ją kiedykolwiek. Ale Wenus, o której też sądzono, że jest bezwodna, ponieważ dzieli ją od Słońca stosunkowo niewielka odległość, zaskoczyła naukowców. Zarówno amerykańskie, jak radzieckie statki bezzałogowe odkryły, że niezwykle wysoka temperatura powierzchni tej planety (niemal 500° C) nie tyle jest spowodowana bliskością Słońca, ile efektem cieplarnianym: planetę spowija gęsta atmosfera złożona z dwutlenku węgla i kwasu siarkowego. Sprawia to, że ciepło Słońca, znajdując się jakby w pułapce, nie może się rozproszyć w przestrzeni podczas nocy. Temperatura na Wenus wciąż rośnie; wszelka woda, gdyby tam była, odparowałaby z tej planety. Lecz czy Wenus miała wodę kiedykolwiek w przeszłości?

Dane zebrane przez dwa bezzałogowe statki, które badały Wenus dość długo od grudnia 1978, Pioneer-Venus 1 i Pioneer-Venus 2, przekonały zespół naukowców analizujących wyniki badań, że Wenus "mogła być kiedyś pokryta warstwą wody o średniej grubości dziewięciu metrów". Wenus, wnioskował zespół ("Science" z 7.05.1982), miała kiedyś "co najmniej sto razy więcej wody w stanie ciekłym, niż ma jej dzisiaj w stanie pary". Dalsze badania zasugerowały, że pewna ilość tej dawnej wody została wchłonięta w trakcie tworzenia się chmur kwasu siarkowego, część zaś oddała swój tlen w procesie utleniania skalistej powierzchni planety.

Ślady "zaginionych oceanów Wenus" można znaleźć w jej skałach; taka była konkluzja wspólnego raportu naukowców amerykańskich i radzieckich, opublikowanego w 1986 roku w majowym wydaniu "Science". "Pod sklepieniem" rzeczywiście była woda, nie tylko na Ziemi, lecz także na Wenus.

Ostatnie odkrycia na Marsie wciągnęły tę planetę na listę planet wewnętrznych, których wody potwierdzają starożytny przekaz.

W końcu XIX wieku istnienie zagadkowych "kanałów" na Marsie zdobyło niemały rozgłos dzięki obserwacjom (przez teleskop) włoskiego astronoma Giovanniego Schiaparellego i Amerykanina Percivala Lowella. Sprawę tę powszechnie wyśmiano; przeważało przekonanie, że Mars jest suchy i jałowy. Pierwsze bezzałogowe badanie Marsa w roku 1960 zdawało się potwierdzać pogląd, że jest to planeta "geologicznie pozbawiona życia, podobnie jak Księżyc". Ów pogląd został całkowicie zdyskredytowany, gdy statek bezzałogowy Mariner 9, wystrzelony w 1971, wszedł na orbitę wokół Marsa i sfotografował całą jego powierzchnię, a nie tylko 10 czy 11% uzyskane z wszystkich poprzednich badań. Rezultaty, mówiąc słowami astronomów kierujących programem, "były zdumiewające". Mariner 9 ujawnił, że Mars obfituje w wulkany, kaniony i wyschnięte łożyska rzek (Tablica C). "Woda odgrywała aktywną rolę w ewolucji tej planety", stwierdził Harold Masursky z Państwowego Instytutu Geologicznego USA, szef zespołu analizującego fotografie. "Najbardziej przekonujące dowody znaleziono na wielu fotografiach ukazujących głębokie, wijące się kanały, które mogły być kiedyś szybko płynącymi strumieniami [...]. Nasuwa się nieodparty wniosek, że widzimy efekty działania wody na Marsie:"

Dołączona grafika


Odkrycia Marinera 9 zostały potwierdzone i rozszerzone rezultatami misji Vikinga 1 i Vikinga 2, wystrzelonych pięć lat później; statki te badały Marsa zarówno ze swych orbit, jak i za pomocą lądowników, które dotarły do powierzchni planety. Dostarczyły one między innymi świadectwa kilku wylewów znacznych ilości wody w rejonie oznaczonym nazwą Chryse Planitis; fotografie kanałów wyżłobionych wodą, płynącą kiedyś z okolic Vallis Marineris; dowody cyklicznego topnienia zmarzliny w rejonach równikowych; dowody na wietrzenie i erozję skał, powodowaną działaniem wody, oraz na istnienie jezior, sadzawek i innych "zbiorników wodnych" w przeszłości.

W rzadkiej atmosferze Marsa wykryto parę wodną; Charles A. Barth, szef zespołu naukowców odpowiedzialnych za pomiary Marinera 9 w dziedzinie ultrafioletu, ocenił, że ogólna masa pary wodnej, obecna w atmosferze Marsa w czasie jednego dnia, stanowi ekwiwalent 380 000 litrów wody. Norman Horowitz z Caltech wysnuł wniosek, że "duże ilości wody zostały w jakiejś formie wprowadzone w minionych eonach na powierzchnię i do atmosfery Marsa", ponieważ bez tego nie mogłoby zaistnieć tak wielkie nasycenie atmosfery marsjańskiej dwutlenkiem węgla (90%). W raporcie opublikowanym 1977 roku przez Amerykański Związek Geograficzny (w "Journal of Geophysical Research" z 30.09.1977), dotyczącym rezultatów naukowych programu Viking, stwierdzono w podsumowaniu, że "dawno temu olbrzymie, gwałtowne powodzie ukształtowały w kilku miejscach krajobraz Marsa; wylała się ilość wody równa Jezioru Erie [...], wypłukując wielkie kanały".

Lądownik Vikinga 2 w miejscu, gdzie osiadł, wykrył szron. Okazało się, że szron ten tworzy kombinacja wody, lodu i zamarzniętego dwutlenku węgla (suchy lód). Debata na temat polarnych czap lodowych na Marsie, starająca się rozstrzygnąć, czy składają się one z zamarzniętej wody (lodu), czy z zamarzniętego dwutlenku węgla (suchego lodu), znalazła rozwiązanie w styczniu 1979 roku, kiedy naukowcy z JPL ogłosili raport podczas II Międzynarodowego Sympozjum Wiedzy o Marsie, zorganizowanym przez Kalifornijski Instytut Technologii (Caltech) w Pasadenie. W raporcie stwierdzono, że "biegun północny składa się z lodu", czego nie można powiedzieć o biegunie południowym.

Końcowy raport NASA po misjach statków Viking (Mars: The Viking Discoveries) opiniuje w konkluzji, że "Mars miał kiedyś dość wody, aby utworzyć kilkumetrową warstwę na całej powierzchni tej planety". Uważa się to obecnie za możliwe, bo Mars (tak jak Ziemia) dygocze lekko podczas obrotu wokół osi. Właściwość ta powoduje znaczne zmiany klimatu co 50 000 lat. Gdy planeta była cieplejsza, mogły istnieć na niej jeziora tak duże, jak Wielkie Jeziora w Ameryce Północnej, i głębokie na pięć kilometrów. "Jest to wręcz nieunikniony wniosek", oświadczyli w roku 1985 Michael H. Carr i Jack McCauley z Państwowego Instytutu Geologicznego USA. Na dwóch konferencjach poświęconych Marsowi, jakie się odbyły w Waszyngtonie w lipcu 1986 roku pod auspicjami NASA, naukowcy wyrazili pogląd, o czym donosił Walter Sullivan w "The New York Times", że "pod powierzchnią Marsa istnieje dość wody, by nastąpiła teoretyczna powódź, zatapiająca całą planetę na głębokość co najmniej 300 m". Współpracujący z NASA naukowcy z Uniwersytetu Stanowego w Arizonie poinformowali uczonych radzieckich, którzy przygotowywali projekt lądowania na Marsie, że w niektórych głębokich kanionach marsjańskich mogła się jeszcze zachować woda na dnie, a jeśli nie, to można ją znaleźć tuż pod powierzchnią suchych łożysk rzecznych.

Okazało się w ostatniej dekadzie, że planeta, która na początku wydawała się sucha i jałowa, miała wielkie zapasy wody, która w dawnych czasach nie była po prostu rozlana na powierzchni, lecz płynęła, strzelając gejzerami i kształtując rzeźbę tej planety. Mars dołączył do Wenus i Ziemi, potwierdzając przedstawioną w tekstach sumeryjskich koncepcję wody "pod sklepieniem" – na planetach wewnętrznych.

Starożytne twierdzenie, że pas planetoid rozdziela wody pod sklepieniem od wód nad sklepieniem, daje do zrozumienia, że na położonych w dalszej odległości ciałach niebieskich jest woda. Omówiliśmy już najświeższe odkrycia Voyagera 2, świadczące o prawidłowości sumeryjskiego określenia Urana i Neptuna słowem "wodniste". Ale co można powiedzieć o dwóch innych ciałach niebieskich, które krążą między Uranem i Neptunem a pasem planetoid – Saturnie i Jowiszu?

Samego Saturna, gazowego olbrzyma o objętości przeszło osiemset razy większej od Ziemi, nie spenetrowano jeszcze aż do powierzchni – przypuszcza się, że gdzieś pod rozległą atmosferą złożoną z wodoru i helu znajduje się stałe lub ciekłe jądro tej planety. Ale jego różne księżyce, jak również zapierające dech w piersiach pierścienie (il. 18) są – jak dziś wiadomo jeśli nie całkowicie, to w dużej części złożone z lodu, a może nawet z wody w stanie ciekłym.

Dołączona grafika


Początkowo obserwacje Saturna prowadzone z Ziemi ujawniały tylko siedem pierścieni; dzięki sondom kosmicznym wiemy teraz, że jest ich i dużo więcej. Tysiące cienkich i bardzo cienkich pierścieni, zajmujących przestrzeń między siedmioma głównymi, stwarza w całości efekt żłobionego dysku, co przypomina płytę gramofonową. Statek bezzałogowy Pioneer 10 ustalił w 1979 roku, że grubsze i cieńsze pierścienie złożone są z cząstek lodu; przypuszczano wtedy, że są to niewielkie bryłki o średnicy kilku, kilkunastu centymetrów, a nawet nie większe od płatków śniegu. Dzięki badaniom Voyagera 1 i Voyagera 2 przeprowadzonym w latach 1980-81 okazało się jednak, że to, co określano pierwotnie jako "karuzelę błyszczących kostek lodu", składa się z brył lodowych wahających się od rozmiaru buldożera do wielkości "sporych budynków". Widzimy tam "morze iskrzącego się lodu", powiedzieli naukowcy z JPL. Ten lód kiedyś, w dawnej przeszłości, był wodą w stanie ciekłym.

Kilka większych księżyców Saturna, które obserwował z bliska Voyager 2, ma znacznie więcej wody, i to nie tylko zamarzniętej. W roku 1979 Pioneer I1 przesłał dane, z których wynika, że grupa księżyców wewnętrznych Saturna – Janus, Mimas, Enceladus, Tethys, Dione i Rhea – składa się z "obiektów lodowych [...] utworzonych głównie z lodu". Voyager 1 potwierdził w 1980 roku, że te wewnętrzne satelity, jak również świeżo odkryte mniejsze księżyce, są "kulami lodu". Są oznaki, że na zbadanym bliżej Enceladusie gładkie równiny powstały w wyniku przesączania się ze starych kraterów ciekłej wody, która zamarzła po rozlaniu się na powierzchni.

Voyager 1 ujawnił też, że zewnętrzne księżyce Saturna pokryte są lodem. Okazało się, że księżyc Iapetus, który frapował astronomów swoimi ciemnymi i jasnymi obszarami, "powleczony jest lodem" w jaśniejszych miejscach. W roku 1981 Voyager 2 potwierdził, że Iapetus był "pierwotnie kulą lodową z jakimś skalistym środkiem". Von R. Eshleman z Uniwersytetu Stanforda wywnioskował z dostarczonych przez ten statek danych, że Iapetus złożony jest w 55% z lodu, w 35% ze skał, a w 10% z zamarzniętego metanu. Odkryto, że największy księżyc Saturna, Tytan – większy od planety Merkury – ma atmosferę i powierzchnię nasyconą węglowodorami. Pod atmosferą i powierzchnią jednak znajduje się warstwa lodu, a jakieś 100 km w głąb, w warstwie, gdzie wewnętrzne ciepło tego ciała niebieskiego wzrasta, zalega gruby pokład śnieżnej mazi. Jeszcze głębiej, jak przypuszcza się obecnie, jest warstwa wrzącej wody o grubości ponad 160 km. Ogólny wynik danych z Voyagerów sugeruje, że Tytan składa się w 15% ze skał, w 85% zaś z wody i lodu.

Czy sam Saturn jest większą wersją Tytana, swojego największego księżyca? Przyszłe misje badawcze mogłyby odpowiedzieć na to pytanie. Na razie jest jasne, że na wszystkim, co mogła sprawdzić współczesna aparatura – na księżycach, małych satelitach i pierścieniach – woda jest wszędzie. Saturn okazał się w pełni miarodajny w swej roli świadectwa prawdy starożytnych przekazów.

Jowisza badały Pioneer 10 i Pioneer 11 oraz oba Voyagery. Rezultaty tych badań nie różniły się od tych, jakie przyniosły obserwacje Saturna. Stwierdzono, że gigantyczny gazowy Jowisz intensywnie promieniuje i emituje ogromne ilości ciepła; pogrążony jest też w gęstej atmosferze, w której szaleją gwałtowne burze. Odkryto, że ta niedostępna powłoka składa się głównie z wodoru, helu, metanu, amoniaku, pary wodnej i prawdopodobnie kropelek wody; naukowcy wnioskują, że gdzieś w niższych partiach gęstej atmosfery jest woda w stanie ciekłym.

Podobnie jak w przypadku Saturna, księżyce Jowisza okazały się przystępniejsze, bardziej fascynujące i zaskakujące swoimi cechami niż sama planeta. Z czterech księżyców odkrytych przez Galileusza, Io, najbliższy Jowisza (il. 19), ujawnił zupełnie niespodziewaną aktywność wulkaniczną. Choć jego wulkany wyrzucają przede wszystkim związki siarki, wydobywająca się z nich materia zawiera pewną ilość wody. Na powierzchni Io widoczne są rozległe równiny poprzecinane korytami, sprawiającymi wraże nie wyżłobionych przez płynącą wodę. Według zgodnej opinii naukowców Io posiada, jakieś wewnętrzne źródła wody".

Dołączona grafika


Europa, podobnie jak Io, wydaje się ciałem skalistym, lecz jej nieco mniejsza gęstość sugeruje, że może zawierać więcej wewnętrznych zasobów wodnych niż Io. Na jej powierzchni stwierdzono wyglądające jak kratownica linie, które przypominają układ krwionośny, co nasunęło naukowcom z NASA przypuszczenie, że są to płytkie spękania tafli morza lodu. Bliższa obserwacja Europy, dokonana przez Voyagera 2, ujawniła warstwę na pół stopionego lodu pod spękaną powierzchnią. Na grudniowym spotkaniu Ameńcan Geophisical Union w San Francisco w roku 1984 dwóch naukowców (David Reynolds i Steven Squyres) z Ames Research Center NASA, rzuciło mys1, że pod powłoką lodową Europy mogą istnieć enklawy o wyższej temperaturze, gdzie woda w stanie ciekłym mogłaby tworzyć środowisko dla żywych organizmów. Ponowna analiza fotografii wykonanych przez Voyagera 2 skłoniła naukowców z NASA do wstępnego wniosku, że statek sfotografował erupcje wulkaniczne wody i amoniaku, wydobywające się z wnętrza księżyca. Uważa się obecnie, że powierzchnię Europy tworzy pokrywa lodowa grubości kilku kilometrów, "leżąca na oceanie ciekłej wody, głębokim do 50 km, który nie zamarza dzięki rozpadowi promieniotwórczemu oraz tarciu, jakie powoduje energia pływów."

Okazuje się, że Ganimedes, największy księżyc Jowisza, jest pokryty lodem pomieszanym ze skałami, co może świadczyć o dawnych wstrząsach tektonicznych, które pokruszyły warstwę lodu na powierzchni. Przypuszcza się, że ten księżyc jest prawie w całości utworzony z lodu; ocean ciekłej wody znajduje się głęboko we wnętrzu. Czwarty księżyc Galileusza, Callisto – zbliżony wielkością do Merkurego – również ma lodową powierzchnię; pod nią jest śnieżna maź i woda, otaczające niewielkie skaliste jądro. Ocenia się, że Callisto w ponad 50% składa się z wody. Także odkryty przy Jowiszu pierścień tworzą głównie, jeśli nie wyłącznie, cząstki lodu.

Współczesna nauka potwierdza starożytny przekaz w całej pełni: "nad sklepieniem" rzeczywiście jest woda.

* * *

Jowisz jest największą planetą Układu Słonecznego – 1300 razy większą od Ziemi. Skupia w sobie około 90% masy całego układu planetarnego Słońca. Jak była już o tym mowa, Sumerowie nazywali go KI.SHAR, »główny na stałym gruncie". Saturn, choć mniejszy niż Jowisz, zajmuje więcej przestrzeni w niebie ze względu na swoje pierścienie, których "dysk" ma średnicę 1 078 000 km. Sumerowie nazywali go AN.SHAR, "główny na niebie".

Najwyraźniej wiedzieli, o czym mówili.

PATRZĄC W SŁOŃCE


Gdy patrzymy na Słońce gołym okiem podczas jego wschodu czy zachodu, widzimy je jako całkowicie okrągłą tarczę. Nawet oglądane przez teleskop jawi się w kształcie doskonale regularnej kuli. Sumerowie jednak przedstawiali je jako dysk z trójkątnymi promieniami wychodzącymi z okrągłej powierzchni, co widać na pieczęci cylindrycznej VA/243 (tabl. B oraz il. 6a). Dlaczego?

W roku 1980 astronomowie z High Altitude Observatory Uniwersytetu Stanu Kolorado w czasie zaćmienia obserwowanego w Indiach wykonali fotografie Słońca specjalnym aparatem. Zdjęcia ujawniły, że korona Słońca nadaje tej gwieździe wygląd tarczy z trójkątnymi promieniami biegnącymi od powierzchni – podobnie jak na wizerunkach sumeryjskich sprzed tysięcy lat.

W styczniu 1983 roku poinformowałem wydawcę "Scientific American", magazynu, który relacjonował odkrycie astronomów z Kolorado, o "zagadkowym wyobrażeniu" Słońca na sumeryjskiej pieczęci cylindrycznej. Wydawca, Dennis Flanagan, napisał do mnie w odpowiedzi 27 stycznia 1983:

"Dziękuję za pański list z 25 stycznia.

To, co pan pisze, jest niezwykle interesujące; jesteśmy gotowi to opublikować".

Napisałem w swoim liście, że "do wszystkich zagadek, jakie kryje w sobie ów wizerunek, a z których największą jest źródło sumeryjskiej wiedzy, dochodzi teraz pytanie, skąd Sumerowie znali rzeczywisty kształt korony słonecznej?"

Czy należy uznać źródło sumeryjskiej wiedzy, będącej kopalnią wiadomości takich jak ta, którą "Scientific American" uznał za "niezwykle interesującą"?

Dołączona grafika


C.D.N.
(jeszcze masa tekstu przed nami ...)


  • 0



#8

Szefo.
  • Postów: 425
  • Tematów: 4
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Dj Cinex
czekam na 4 część :D

super texty
  • 0

#9

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

POSŁAŃCY GENESIS


W 1986 roku ludzkość przeżyła coś, co wydarza się raz w życiu: pojawienie się posłańca z przeszłości – Posłańca Genesis. Przybysz ten znany jest jako kometa Halleya.

Jedna z licznych komet i innych niewielkich obiektów, jakie wędrują po niebie, kometa Halleya jest z wielu względów zupełnie wyjątkowa; tym, co stanowi o jej unikalności, jest między innymi fakt, że jej pojawianie się jest śledzone od tysiącleci, a także to, że w 1986 roku współczesna nauka po raz pierwszy zdołała dokładnie i wszechstronnie zbadać tę kometę oraz jej jądro. Pierwszy z tych faktów podkreśla doskonałość starożytnej astronomii, co szczególnie akcentuje także drugi fakt, ponieważ dane, jakich dostarczyły badania, jeszcze raz potwierdziły rzetelność starożytnej wiedzy i przekazu Genesis.

Edmund Halley (astronom Korony Brytyjskiej od 1720 roku) ustalił w latach 1695-1705, że kometa, którą obserwował w 1682 roku i która została nazwana jego imieniem, jest zjawiskiem periodycznym – tym samym ciałem niebieskim, jakie widziano w roku 1531 oraz 1607. Było to możliwe dzięki ówczesnemu postępowi nauki, który zaznaczył się między innymi ogłoszeniem przez Sir Izaaka Newtona prawa ciążenia powszechnego. Halley był uczniem Newtona; obaj uczeni konsultowali ze sobą wyniki swoich badań. Do tamtej pory teoria dotycząca komet głosiła, że poruszają się one po linii prostej, pojawiając się na jednym końcu nieba i znikając bezpowrotnie na jego drugim końcu. Na podstawie praw Newtona Halley wywnioskował jednak, że łuk, jaki zakreślają komety, jest odcinkiem elipsy, prowadzącej ostatecznie te ciała niebieskie z powrotem do miejsca, gdzie uprzednio je zaobserwowano. Trzy komety – z lat 1531, 1601 i 1682 – wyróżniły się niezwykłymi cechami: wszystkie orbitowały w "złym" kierunku – zgodnie z ruchem wskazówek zegara, nie zaś w kierunku przeciwnym; wykazywały podobne odchylenie od ogólnej płaszczyzny orbitalnej planet krążących wokół Słońca – kąt nachylenia wynosił 17° do 18° – i były podobne do siebie z wyglądu. Konkludując, że jest to jedna i ta sama kometa, Halley wykreślił jej orbitę i wyliczył jej okres (czas, jaki upływa między pojawieniami się komety) na około 76 lat. Przepowiedział wtedy, że pojawi się ona ponownie w 1758 roku. Nie dożył sprawdzenia się tej przepowiedni, ale uhonorowano go, nazywając kometę jego imieniem.

Podobnie jak w przypadku wszystkich ciał niebieskich, a zwłaszcza tak małych, jak kometa, jej orbita łatwo ulega perturbacjom, powodowanym siłą ciążenia planet, obok których przechodzi (szczególnie wyraźny jest wpływ Jowisza). Za każdym razem, gdy zbliża się do Słońca; zamarznięta materia komety ożywia się; rozrasta się w niej głowa i długi warkocz, kometa zaczyna też gubić część swojej masy, przechodzącej w stan gazowy i zamieniającej się w parę. Wszystkie te zjawiska mają wpływ na orbitę komety; dlatego siedemdziesięciosześcioletni okres komety Halleya jest tylko średnią praktyczną, i mimo że dokładniejsze pomiary zawęziły nieco kres obliczony przez tego astronoma (od 74 do 79 lat), trzeba za każdym razem wyliczać jej orbitę na nowo.

Współczesna aparatura badawcza umożliwia obserwację pięciu lub sześciu komet przeciętnie w ciągu roku; w tej liczbie dwie są w drodze powrotnej, podczas gdy inne widziane są po raz pierwszy. Większość powracających komet ma krótkie okresy; najkrótszym charakteryzuje się kometa Enckego, która zbliża się do Słońca, a potem wraca do obszaru za pasem planetoid (il. 20) w czasie niewiele dłuższym niż trzy lata. Średni czas obiegu komet o krótkim okresie wynosi na ogół około siedmiu lat; wystarczy to, by mogły dotrzeć w okolice Jowisza. Taką typową kometą jest kometa Giacobiniego-Zinnera (nazwana tak, jak inne komety, od imienia odkrywcy), której okres wynosi 6,5 roku; w polu ziemskiej obserwacji przechodziła ostatnio w roku 1985. Z drugiej strony są komety o bardzo długim okresie, jak kometa Kohoutek, która została odkryta w marcu 1973. Była bardzo dobrze widoczna w grudniu 1973 i styczniu 1974, potem zaś zniknęła z pola widzenia; powróci być może za 75 000 lat. W porównaniu z nią siedemdziesięciosześcioletni cykl komety Halleya jest dość krótki, aby zjawisko to pozostało w żywej pamięci ludzi, a jednocześnie tak długi, że oddziałuje magią wydarzenia astronomicznego, jakie można przeżyć tylko raz w życiu.

Dołączona grafika


Gdy kometa Halleya pojawiła się w czasie swego przedostatniego przejścia obok Słońca w roku 1910, jej tor i różne aspekty zostały rozpracowane i określone "rozkładem jazdy" odpowiednio wcześniej (il. 21). Mimo to nadejściu Wielkiej Komety, jak wówczas ją nazywano, towarzyszyła wielka trwoga. Obawiano się, że Ziemia lub życie na niej nie przetrwa przewidywanego przejścia komety, ponieważ całą planetę spowije jej warkocz ziejący trującymi gazami. Miary lęku dopełniało sięgające dawnych czasów wierzenie, iż pojawienie się komety jest zapowiedzią powszechnego pomoru, wojen i śmierci królów. Kiedy kometa osiągnęła maksymalną wielkość i największą jasność w maju 1910 roku, a jej ogon ciągnął się dalej niż połowa nieba (il. 22), umarł król Wielkiej Brytanii, Edward VII. Na kontynencie europejskim wstrząsy polityczne kulminowały wybuchem pierwszej wojny światowej w 1914 roku.

Dołączona grafika

Dołączona grafika


Dotycząca wojen i przewrotów wiara, związana z kometą Halleya, podtrzymywana była w dużej mierze wspomnieniami o wydarzeniach, jakie zbiegały się w czasie z poprzednimi pojawieniami się tej komety. Zbrojne powstanie Indian Seminolów przeciw białym osadnikom na Florydzie w roku 1835, wielkie trzęsienie ziemi w Lizbonie w roku 1755, wybuch wojny trzydziestoletniej w roku 1618, oblężenie Belgradu przez Turków w roku 1456, epidemia Czarnej Śmierci (dżumy) w roku 1347 – wszystko to miało miejsce w czasie, gdy przechodziła wielka kometa lub wkrótce potem; rozpoznano ją ostatecznie jako kometę Halleya, ugruntowaną już w swej roli zwiastuna gniewu Bożego.

Czy była zrządzeniem boskim, czy nie, zbieżność pojawiania się tej komety z głównymi wydarzeniami w historii wydaje się być tym wyraźniejsza, im bardziej zagłębiamy się w przeszłość. Jednym z najsłynniejszych widoków komety, z całą pewnością Halleya, było zjawisko zaobserwowane w 1066 roku, podczas bitwy pod Hastings, w której Wilhelm Zdobywca rozgromił Anglosasów pod wodzą króla Harolda. Kometa widnieje na słynnym kobiercu z Bayeux (il. 23), wykonanym, jak się uważa, na zlecenie królowej Matyldy, żony Wilhelma Zdobywcy, pragnącej zachować dla potomności obraz jego zwycięstwa. Napis przy ogonie komety głosi: Isti mirant stella, co znaczy "drżą przed gwiazdą" i jest aluzją do przedstawionego na gobelinie króla Harolda, słaniającego się na tronie.

Dołączona grafika


Astronomowie uważają, że kometa Halleya pojawiła się w roku 66; opierają swój wniosek na zanotowanych ówcześnie, co najmniej dwóch, obserwacjach chińskich. Był to rok, w którym Żydzi w Judei rozpoczęli wielkie powstanie przeciw Rzymowi. Historyk żydowski, Józef Flawiusz (Wojna żydowska księga VI), za upadek Jerozolimy i zniszczenie świątyni obciążał winą Żydów, ponieważ błędnie zinterpretowali znaki niebieskie, które poprzedzały rewoltę: "Gwiazdę przypominającą miecz, wiszącą nad miastem, kometę, która nie znikała przez cały rok".

Aż do niedawna najwcześniejszym zapisem obserwacji komety była wzmianka znaleziona w chińskich tablicach chronologicznych Szih-czi z 467 roku prz. Chr., mówiąca, że "podczas dziesiątego roku Chin Li-kung widziano gwiazdę niczym miotła". Niektórzy uważają, że do tej samej komety i tego samego roku odnosi się zapis grecki. Współcześni astronoma wie nie są pewni, czy wzmianka w Szih-czi z roku 467 prz. Chr. ma związek z kometą Halleya; większą jasnością w tym względzie odznacza się notatka w Szih-czi z roku 240 prz. Chr. (il. 24) W kwietniu 1985 F. R. Stephenson, K. K. C. Yau oraz H. Hunger donieśli w "Nature", że powtórne zbadanie babilońskich tablic astronomicznych, które od czasu ich odkrycia w Mezopotamii leżały w podziemiach British Museum dłużej niż sto lat, pozwoliło odnaleźć zapiski o pojawianiu się niezwykłych ciał niebieskich – prawdopodobnie komet, jak twierdzą – w latach 164 i 87 prz. Chr. Okres 77 lat zasugerował uczonym, że była to kometa Halleya.

Dołączona grafika


Rok 164 prz. Chr. miał wielkie znaczenie w historii Żydów i w ogóle Bliskiego Wschodu, na co nie zwrócił uwagi żaden z uczonych zajmujących się kometą Halleya. Był to ten sam rok, w którym Żydzi z Judei, prowadzeni przez Machabeuszy, zbuntowali się przeciw grecko-syryjskiej dominacji, odbili Jerozolimę i oczyścili zbezczeszczoną świątynię. Ceremonia ponownego poświęcenia świątyni odprawiana jest do dzisiaj przez Żydów jako święto Chanuki ("poświęcenie"). Tabliczka odnosząca się do roku 164 prz. Chr. (il. 25), oznaczona w British Museum numerem WA-41462, datowana jest jednoznacznie na ów rok, przypadający w okresie panowania (grecko-syryjskiego) króla Antiocha Epifanesa z dynastii Selucydów, tego samego króla, którego złą sławę upamiętnia apokryficzna Księga Machabeuszy. Niezwykły obiekt astronomiczny, uważany przez owych trzech uczonych za kometę Halleya, odnotowany został przez Babijończyków w miesiącu kislimu, który jest dla Żydów miesiącem kislew; i rzeczywiście wtedy przypada święto Chanuki.

Dołączona grafika


Porównanie komety do miecza na niebie, zrobione przez Józefa Flawiusza (i wyrażone też, jak się zdaje, na tkaninie z Bayeux) skłoniło niektórych uczonych do wysunięcia sugestii, że Anioł Pański, którego ujrzał król Dawid "stojącego między ziemią a niebem z mieczem wydobytym w jego ręce wyciągniętej nad Jeruzalem" (Pierwsza Księga Kronik 21, 16), mógł być w rzeczywistości kometą Halleya, wysłaną przez Pana, aby go pokarać za to, że przeprowadził zakazany spis ludności. Czas, w którym ten incydent się wydarzył, około 1000 prz. Chr., zbiega się z obliczonym dla komety Halleya rokiem pojawienia się jej na ziemskim niebie.

W artykule opublikowanym w 1986 roku wskazałem, że hebrajską nazwą komety jest kokhav szavit – "gwiazda-berło". Napisałem, że wiąże się to bezpośrednio z biblijną opowieścią o jasnowidzu Bileamie. Gdy po exodusie Izraelici skończyli swą wędrówkę przez pustynię i rozpoczęli podbój Kanaanu, król Moabu nakazał Bileamowi przekląć Izraelitów. Bileam jednak, uznając pochód Izraelitów za zrządzenie boskie, pobłogosławił ich. Zrobił to, ponieważ, jak wyjaśnił w Księdze Liczb (24, 17), miał niebiańską wizję:

"Widzę to, lecz nie teraz;
oglądam to, lecz nie z bliska:
wzeszła gwiazda z Jakuba,
powstało berło z Izraela".


W Schodach do nieba przedstawiłem chronologię, według której data exodusu przypada na rok 1433 prz. Chr.; wejście Izraelitów do Kanaanu zaczęło się czterdzieści lat później, w roku 1393 prz. Chr. Kometa Halleya, mająca okres 76-77 lat, ukazała się około roku 1390 prz. Chr. Czy Bileam poczytał to zjawisko za boski znak, mówiący, że pochodu Izraelitów nie można powstrzymać? Jeżeli w czasach biblijnych kometa, którą nazywamy kometą Halleya, uważana była za gwiazdę-berło Izraela, może to tłumaczyć, dlaczego żydowskie powstania w latach 164 prz. Chr. i 66 prz. Chr. wybuchały w czasie zbieżnym z pojawieniem się tej komety. Zastanawiające jest, że mimo miażdżącej klęski, jaką poniosło powstanie przeciw Rzymianom w roku 66 prz. Chr., po mniej więcej siedemdziesięciu latach Żydzi jeszcze raz chwycili za broń w heroicznej próbie wyzwolenia Jerozolimy i odbudowania świątyni. Na czele tej rewolty stanął Szymon Bar Kosiba, przemianowany przez przywódców religijnych na Bar-Kochbę, "syna gwiazdy", na co szczególny wpływ miały cytowane wyżej wersety z Księgi Liczb.

Można się tylko domyślać, czy powstanie stłumione przez Rzymian po trzech latach walk, w roku 135, było, podobnie jak powstanie machabejskie, przygotowane w takim czasie, żeby poświęcić na nowo świątynię przed powrotem komety Halleya w 142 roku. Uświadomienie sobie, że w roku 1986 widzieliśmy na własne oczy powrót majestatycznego ciała niebieskiego o tak wielkim wpływie na historię, niektórych (mnie przynajmniej) przyprawia o dreszcz.

Jak daleko ów posłaniec przeszłości odbiega od nas? Według sumeryjskich eposów zawsze powraca na miejsce Niebiańskiej Bitwy. Kometa Halleya i inne komety są prawdziwymi posłańcami Genesis.

Astronomowie i fizycy uważają, że Układ Słoneczny powstał z pierwotnego obłoku gazowej materii, która, jak wszystko we Wszechświecie, znajdowała się w stanie ciągłego ruchu, okrążając swoją galaktykę (Drogę Mleczną) i obracając się wokół własnego centrum grawitacji. Obłok ten rozszerzał się powoli, w miarę jak się oziębiał; w środku powoli tworzyła Się gwiazda (nasze Słońce); z wirującego dysku gazowej materii odłączały się planety. Wszystkie części Układu Słonecznego zachowały od tamtego czasu pierwotny kierunek ruchu gazowej materii, odwrotny do ruchu wskazówek zegara. Planety krążą wokół Słońca w tym samym kierunku w którym krążyła pierwotna mgławica; w tym samym kierunku krążą wokół planet ich satelity, czyli księżyce; w tym samym kierunku powinny też krążyć obiekty drobniejsze, które albo nie weszły w skład większych ciał niebieskich, albo powstały, jak np. komety i planetoidy, w wyniku rozpadu takich ciał. Wszystko poddane jest regule ruchu przeciwnego biegowi wskazówek zegara. Wszystko pozostaje też w płaszczyźnie pierwotnego dysku, zwanej ekliptyką.

Nibiru/Marduk nie trzymał się żadnego z tych prawideł. Poruszał się po orbicie, jak była już o tym mowa, ruchem wstecznym – odwrotnym, zgodnym z kierunkiem ruchu wskazówek zegara. Jego wpływ na Plutona – GA.GA w tekstach sumeryjskich, które przypisują Nibiru wyniesienie go na obecną orbitę, leżącą nie w płaszczyźnie ekliptyki, lecz nachyloną względem niej pod kątem 17° – sugeruje, że sam Nibiru podążał nachylonym torem. Sumeryjskie instrukcje na temat obserwacji Nibiru, omówione szczegółowo w Dwunastej Planecie, dają do zrozumienia, że w stosunku do ekliptyki planeta owa przybywała z południowego wschodu, spod ekliptyki, i zataczała nad nią łuk; następnie zanurzała się z powrotem niżej ekliptyki w swej drodze do miejsca, skąd nadeszła.

Zdumiewające, ale kometa Halleya wykazuje te same cechy. Z wyjątkiem faktu, że jej orbita jest wielokrotnie mniejsza niż orbita Nibiru (okres około 76 lat przy okresie Nibiru liczącym 3600 lat), przedstawienie toru komety Halleya (il. 26) może dać nam dobre wyobrażenie nachylonego i prowadzącego wstecz toru Nibiru. Patrząc na kometę Halleya, widzimy miniaturę Nibiru! To podobieństwo orbit nie jest jedynym aspektem, który czyni z tej i z innych komet posłańców z przeszłości – nie tylko historycznej, lecz sięgającej aż do Genesis.

Dołączona grafika


Kometa Halleya nie jest odosobniona w znacznym nachyleniu orbit względem ekliptyki (wartość mierzona jako kąt deklinacji) i w orbitalnym ruchu wstecznym. Komety bez okresu – te, których tory kredą nie elipsy, lecz parabole, a nawet hiperbole, i których orbity są tak wielkie, o afelium tak oddalonym, że nie można ich obliczyć – charakteryzują się znacznym kątem deklinacji, a mniej więcej połowa z nich porusza się wstecz. Z około 600 komet okresowych (oznaczanych obecnie literą "P" na początku nazwy), które sklasyfikowano i skatalogowano, około 500 ma okresy orbitalne ponad 200 lat; wartość deklinacji tych komet jest zbliżona bardziej do deklinacji komety Halleya niż do większych kątów komet bezokresowych, a ponad połowa z nich porusza się ruchem wstecznym. Komety o średnim okresie (od 20 do 200 lat) i o krótkim okresie (poniżej 20 lat) wykazują średnio kąt deklinacji I8°, a niektóre, jak kometa Halleya, zachowują ruch wsteczny mimo ogromnego wpływu siły ciążenia Jowisza. Ciekawe, że z komet odkrytych ostatnio jedna (oznaczona P/Hartley-IRAS [1983v]) ma okres obiegu 21 lat, a jej orbita jest zarówno wsteczna, jak i nachylona względem płaszczyzny ekliptyki.

Skąd przychodzą komety i co powoduje osobliwości ich orbit, wszystkie te niezwykłe cechy, z których ruch wsteczny jest największym kuriozum w oczach astronomów? W latach dwudziestych XIX wieku markiz Pierre-Simon de Laplace wyraził pogląd, że komety są złożone z lodu, a ich świecąca głowa (coma) oraz warkocz, pojawiające się, gdy kometa zbliża się do Słońca, są efektem parowania lodu. Pogląd ten ustąpił innej koncepcji po ustaleniu rozmiarów i natury pasa planetoid; rozwinięto teorię, że komety są "latającymi ławicami piaskowymi" – kawałkami skał, które mogą być szczątkami rozbitej planety. W latach pięćdziesiątych naszego stulecia nastąpiła następna zmiana zapatrywań w tym względzie, głównie z powodu dwóch hipotez: Fred L. Whipple (ówcześnie z Harvardu) wysunął sugestię, że komety są "zanieczyszczonymi kulami śniegu", złożonymi z lodu (w większej części z zamarzniętej wody) zmieszanego z ciemniejszymi ziarnami materii w rodzaju piasku; astronom holenderski Jan Oort zaproponował natomiast teorię, według której komety długookresowe przybywają z olbrzymiego zbiorowiska komet, znajdującego się w połowie odległości od Słońca do najbliższych gwiazd. Jako że komety nadlatują ze wszystkich kierunków (poruszając się zgodnie z ruchem wskazówek zegara lub odwrotnie i pod różnymi kątami deklinacji), zbiorowisko komet – miliardy – nie jest pasem, czyli pierścieniem, jak grupa planetoid czy pierścienie Saturna, lecz sferą, która otacza Układ Słoneczny. Ta "chmura Oorta", jak zwykło się nazywać tę teorię, kłębi się, co Oort wyliczył, w średniej odległości 100 000 jednostek astronomicznych (j.a.) od Słońca (jedna j.a. równa się przeciętnej odległości Ziemi od Słońca, co wynosi 150 mln km). Ponieważ następują perturbacje i zderzenia między kometami, niektóre z nich mogą zbliżyć się na dystans zaledwie 50 000 j.a. od Słońca (co i tak jest dziesięć tysięcy razy dalej niż odległość Jowisza od Słońca). Przechodzące gwiazdy zakłócają od czasu do czasu bieg tych komet, wysyłając je w podróż w kierunku środka naszego układu. Niektóre komety pod wpływem sił grawitacyjnych planet, głównie Jowisza, stają się kometami średnio- lub krótkookresowymi; inne, szczególnie te, na które oddziałuje masa Jowisza, zmuszone są odwrócić kierunek swojego ruchu (il. 27). Taka jest w krótkim zarysie koncepcja chmury Oorta w swej najbardziej znanej wersji.

Dołączona grafika


Od lat pięćdziesiątych liczba zaobserwowanych komet wzrosła o ponad 50%, komputerowa technologia zaś umożliwiła zaawansowane sledzenie ruchu komet w próbach ustalenia jego źródła. Badania takie, prowadzone między innymi przez zespół naukowców z Harvard-Smithonian Observatory pod kierownictwem Briana G. Marsdena, wykazały, że z 200 obserwowanych komet o okresach 200 lat i dłuższych, nie więcej niż 10% mogło się dostać do wnętrza Układu Słonecznego; 90% było zawsze związane ze Słońcem jako ogniskiem ich orbit. Z badań szybkości ruchu komet wynika, że (jak napisał Fred L. Whipple w swej książce The Mystery of Comets) "jeśli rzeczywiście widzimy kometę nadlatującą z przestrzeni poza układemu, powinniśmy oczekiwać, że będzie się ona poruszać z prędkością większą niż 0,8 km na sekundę", czego nie stwierdzamy. Whipple wnioskuje, że "z kilkoma wyjątkami komety należą do rodziny Słońca i są z nim związane siłami grawitacji".

"W czasie ostatnich kilku lat astronomowie zakwestionowali prostą teorię chmury Oorta", stwierdził Andrew Theokas z Uniwersytetu Bostońskiego ("New Scientist" z 11.02.1988). "Astronomowie wciąż przyjmują, że chmura Oorta istnieje, lecz nowe wyniki badań zmuszają do zmiany oceny jej rozmiaru i kształtu. Rewidowana jest nawet kwestia pochodzenia chmury Oorta; rozważa się też na nowo zagadnienie "nowych" komet, które pojawiają się z przestrzeni międzygwiazdowej". Jako alternatywną teorię, Theokas podaje ideę Marka Baileya z uniwersytetu w Manchesterze, sugerującego, że większość komet "znajduje się stosunkowo blisko Słońca, bezpośrednio za orbitami planet". Czy tam, chciałoby się zapytać, gdzie jest "odległa siedziba" Nibiru/Marduka – jego afelium?

Ciekawym aspektem "rewidowania" teorii chmury Oorta oraz rozpatrywania nowych danych, skłaniających do przyjęcia ogólnej koncepcji komet jako oryginalnych części Układu Słonecznego, nie zaś przypadkowych przybyszy z zewnątrz, jest to, że sam Jan Oort wygłasza te poglądy. Idea istnienia chmury komet w przestrzeni międzygwiazdowej była próbą rozwiązania problemu parabolicznych i hiperbolicznych orbit komet, a nie stworzoną przezeń odrębną teorią. W studium, które przyniosło sławę jemu i chmurze Oorta (Budowa chmury komet otaczającej Układ Słoneczny oraz hipotezy dotyczące jej pochodzenia, "Bulletin of Astronomical Institutions of the Netherlands", t. 11, z 13.01.1950), Oort nazywa swoją nową teorię "hipotezami o ogólnym pochodzeniu komet i mniejszych planet" (tzn. planetoid). Komety są tam – sugeruje – nie dlatego, że tam się "urodziły", lecz dlatego, że zostały tam wyrzucone. Były częściami większych obiektów, "rozproszonymi" wskutek perturbacji powodowanych przez planety, szczególnie przez Jowisza, podobnie jak ostatnio statek kosmiczny Pioneer został wyrzucony w przestrzeń międzygwiazdową "jak z procy" przez siły grawitacji Jowisza i Saturna.

"Obecnie głównym procesem – pisze Oort – jest proces odwrotny, polegający na powolnym przenoszeniu komet z wielkiej chmury do wnętrza Układu Słonecznego na krótkookresowe orbity. Ale w epoce, w której tworzyły się mniejsze planety (planetoidy) [...] trend musiał być przeciwny: o wiele więcej obiektów przechodziło z obszaru planetoid do chmury komet [...]. Wydaje się znacznie bardziej prawdopodobne, że komety powstały wśród planet, a nie w odległych obszarach Kosmosu. Narzuca się naturalny wniosek o ich związku z mniejszymi planetami (planetoidami). Pewne cechy wskazują na to, że te dwie klasy obiektów – komety i planetoidy – należą do tego samego »gatunku«. [...] Rozsądnym założeniem wydaje się myśl, że komety powstały razem z planetami". Podsumowując swoją pracę, Oort powiedział:

"Istnienie olbrzymiej chmury komet znajduje naturalne wyjaśnienie, jes3i przyjmie się, że komety (i meteory) są mniejszymi planetami, które we wczesnym stadium układu planetarnego odłączyły się od pasa planetoid".

Wszystko to zaczyna brzmieć jak Enuma elisz...

Wyznaczenie miejsca powstania komet w pasie planetoid i uznanie za równo komet, jak i planetoid za przedstawicieli tego samego "gatunku" obiektów astronomicznych – obiektów o wspólnym pochodzeniu – wciąż pozostawia bez odpowiedzi kilka pytań: Jak te obiekty zostały stworzone? Co je "zrodziło"? Co "rozproszyło" komety? Co spowodowało nachylenia ich orbit i nadało im ruch wsteczny?

Główna i odważna praca na ten temat została opublikowana w 1978 roku przez Thomasa C. Van Flanderna z U.S. Naval Observatory w Waszyngtonie ("Icarus", 36). Zatytułował swoje studium "Pradawna planeta jako źródło komet" i otwarcie podpisał się pod dziewiętnastowiecznymi sugestiami, że planetoidy i komety pochodzą z dawnej planety, która eksplodowała. Warto zauważyć, że odnosząc się do pracy Oorta, Van Flandern wydobył z niej istotę rzeczy: "Nawet ojciec współczesnej teorii chmury »komet« doszedł na podstawie dostępnych wówczas dowodów do wniosku – napisał Van Flandern – że idea powstania tych komet w Układzie Słonecznym w okolicznościach być może związanych ze »zdarzeniem, jakie stworzyło pas planetoid«, wciąż należy do najmniej wątpliwych hipotez". Van Flandern powołał się też na badania, zaczęte w roku 1972 przez Michaela W. Ovendena, znanego astronoma kanadyjskiego, który przedstawił koncepcję "zasady najmniejszego wzajemnego oddziaływania". Bezpośrednim wnioskiem rozważań Ovendena była sugestia, że "między Marsem a Jowiszem istniała planeta o masie około 90 razy większej od ziemskiej; planeta owa "zniknęła" w stosunkowo niedalekiej przeszłości, mniej więcej 107 [10 000 000] lat temu". Tylko w ten sposób – wyjaśnił później Ovenden w roku 1975 (Reguła Bodego – prawda, czy wniosek logiczny?, "Vistas in Astronomy", t. 18) – można spełnić wymaganie, żeby "teoria kosmogoniczna tłumaczyła w mechanice nieba przyczyny zarówno ruchów wstecznych, jak i po linii prostej".

Podsumowując swoje wywody, Van Flandern powiedział w 1978 roku:

"Generalną konkluzją tej rozprawy jest teza, że komety powstały w wyniku jakiegoś nagłego procesu dezintegracji wewnątrz Układu Słonecznego.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa był to ten sam proces, który utworzył pas planetoid i był przyczyną powstania większości meteorów obserwowanych dzisiaj".

Powiedział jeszcze, że z mniejszą pewnością można to samo orzec o satelitach Marsa i zewnętrznych satelitach Jowisza; ocenił też, że ów "nagły proces dezintegracji" wydarzył się 5 mln lat temu. Nie miał jednak wątpliwości, że omawiany proces przebiegał w miejscu obecnego pasa planetoid. "Fizyczne, chemiczne i dynamiczne właściwości ciał astronomicznych, powstałych w wyniku tego zdarzenia – stwierdził z naciskiem – wskazują na to, że wielka planeta rozpadła się" tam, gdzie teraz znajduje się pas planetoid.

Ale co spowodowało rozpad tej wielkiej planety? "Najczęściej zadawanym pytaniem dotyczącym tego scenariusza – napisał Van Flandern – jest, w jaki sposób planeta może eksplodować [...]. Obecnie nie znajdujemy przyznał – satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie".

Nie ma takiej odpowiedzi z wyjątkiem sumeryjskiej: opowieści o Tiamat i Nibiru/Marduku, Niebiańskiej Bitwie, rozbiciu połowy Tiamat, unicestwieniu jej księżyców (z wyjątkiem Kingu) i wymuszeniu na szczątkach tej planety wstecznego ruchu orbitalnego...

Najsłabszym punktem teorii zniszczonej planety jest problem miejsca, w którym znajduje się materia wchodząca pierwotnie w jej skład; gdy astronomowie oceniają ogólną masę znanych planetoid i komet, sumuje się ona tylko do częściowej wartości przypuszczalnej masy rozbitej planety. Widać to szczególnie wyraźnie, gdy do obliczeń wprowadzi się wartość skalkulowaną przez Ovendena, dziewięćdziesiąt razy większą od wartości masy Ziemi. W tym punkcie Ovenden odpowiada na krytykę hipotezą, że brakująca masa została zagarnięta przez Jowisza; z jego obliczeń wynika ("Monthly Notes of the Royal Astronomical Society", 173/1975), że w rezultacie takiego zagarnięcia planetoid Jowisz powiększyłby swoją masę o 130, jeśli za jednostkę przyjmiemy masę Ziemi, włączywszy w ten rachunek kilka księżyców Jowisza, które poruszają się ruchem wstecznym. Biorąc pod uwagę rozbieżność, jaka zachodzi między masą (dziewięćdziesiąt razy większą od ziemskiej) rozbitej planety a 130 razy większym od masy Ziemi przyrostem masy Jowisza, Ovenden przytoczył inne badania, stawiając wniosek, że masa Jowisza zmniejszyła się w jakimś czasie w przeszłości.

Zamiast najpierw nadmuchiwać Jowisza, a potem go kurczyć, lepiej byłoby pomniejszyć obliczoną hipotetycznie masę rozbitej planety. Taki właśnie scenariusz przedstawiają teksty sumeryjskie. Jeśli Ziemia jest pozostałą połową Tiamat, to Tiamat była mniej więcej dwa razy większa od Ziemi, a nie dziewięćdziesiąt razy. Badania pasa planetoid ujawniają nie tylko przechwytywanie ich przez Jowisza, lecz także rozproszenie tych obiektów z miejsca ich pierwotnej lokalizacji (około 2.8 j.a. od Słońca) w strefie zajmującej przestrzeń od 1,8 j.a. do 4 j.a. Niektóre planetoidy krążą między Jowiszem a Saturnem; niedawno odkryto jedną (2060 Chiron) między Saturnem a Uranem w odległości 13.6 j.a. Uderzenie w planetę, która się rozpadła, było więc niezwykle silne – i miało charakter katastrofy.

Oprócz obszarów próżni dzielących grupy planetoid astronomowie stwierdzają luki w samych grupach (il. 28). Najnowsze teorie utrzymują, że w tych lukach były planetoidy, lecz zostały wyrzucone w przestrzeń międzygwiazdową, z wyjątkiem tych, które mogły być przechwycone przez siły ciążenia planet zewnętrznych; twierdzi się też, że planetoidy znajdujące; się pierwotnie w "lukach" zostały zniszczone wskutek "katastrof kosmicznych"! (McGraw-Hill Encyclopedia of Astronomy, 1983) W braku przekonujących wyjaśnień tych faktów, jedyną możliwą do przyjęcia teorią jest opis wydarzeń podany w tekstach sumeryjskich. Określają one orbitę Nibiru/Marduka jako wielką elipsę, po którym to torze planeta powraca cyklicznie (raz na 3600 lat według moich obliczeń) w miejsce pasa planetoid. Jak przedstawiają to ilustracje 10 i 11, ze starożytnych tekstów wynika, że Nibiru/Marduk przechodził obok Tiamat od zewnątrz, czyli od strony Jowisza; kolejne powroty do tego obszaru nieba mogą tłumaczyć rozmiar "luki" w tamtym miejscu. To właśnie periodyczne powroty Nibiru/Marduka powodują "wyrzucanie" i "wymiatanie" planetoid.

Dołączona grafika


Uznanie istnienia Nibiru i jego cyklicznych powrotów na miejsce Bitwy rozwiązuje zagadkę "brakującej materii". Wyjaśnia też teorie, według których wzrost masy Jowisza nastąpił stosunkowo niedawno (miliony, nie miliardy lat temu). W zależności od miejsca, gdzie znajdował się Jowisz w czasie peryhelium Nibiru, przyrost masy Jowisza mógł następować podczas kolejnych przejść Nibiru, a nie za sprawą jednej tylko katastrofy kosmicznej, jaką był rozpad Tiamat. Spektrograficzne badania planetoid wykazały, że niektóre z nich "w okresie kilkuset milionów lat po powstaniu Układu Słonecznego zostały podgrzane" do temperatury powodującej ich topnienie; podczas tego procesu "żelazo spłynęło do wewnątrz, tworząc w tych obiektach masywne jądro złożone ze skał i żelaza, bazaltowa lawa wypłynęła zaś na powierzchnię, co w efekcie uformowało mniejsze planety, takie jak Westa" (McGraw-Hill Encyclopedia of Astronomy). Proponowany czas, w jakim nastąpiła ta katastrofa, pokrywa się dokładnie z czasem wskazanym w Dwunastej Planecie – jakieś 500 mln lat po powstaniu Układu Słonecznego.

Najnowsze osiągnięcia astronomii i astrofizyki potwierdzają rzetelność sumeryjskiej kosmogonii nie tylko w odniesieniu do kosmicznej kolizji jako źródła komet i planetoid, miejsca tej kolizji (gdzie pozostałości pasa planetoid wciąż orbitują) czy nawet czasu tej katastrofy (około 4 mld lat temu). Potwierdzają sumeryjskie teksty także w odniesieniu do zasadniczej kwestii wody.

Obecność wody, zmieszanie wód, rozdzielenie wód – wszystko to odgrywało istotną rolę w opowieści o Tiamat, Nibiru/Marduku, Niebiańskiej Bitwie i jej następstwach. Częściowym rozwiązaniem zagadki jest przedstawiona już przez nas odpowiedź, że starożytne pojęcie pasa planetoid jako przegrody między wodami "nad" i wodami "pod" potwierdza współczesna nauka. Aspektów wodnych było jednak więcej. Tiamat opisywana jest jako "potwór wodny"; teksty mezopotamskie mówią też o tym, że Nibiru/Marduk zajął się jej wodami:

"Połowę jej rozciągnął jak sklepienie na niebie,
Jako przegrodę ustawił ją w miejscu przejścia na straży;
Tak, żeby jej wody nie mogły uciec".


Motyw pasa planetoid będącego "strażnikiem" wód własnych Tiamat, a nie tylko przegrodą między wodami planet nad i pod sklepieniem, znajdujemy też w biblijnych wersetach Genesis, które wyjaśniają, że "wykuta bransoleta" była również nazywana Szama'im, miejscem, "gdzie były wody". Wzmianki o wodach w miejscu, gdzie powstała Ziemia, czyli o Szama'im, są częste w Starym Testamencie, co wskazuje na tysiące lat obeznania z kosmogonią sumeryjską, wiedzą nie zapomnianą jeszcze w czasach proroków i królów judejskich. Przykładu dostarcza Psalm 104, opisujący Stwórcę jako Pana, który:

"Shama'im rozciągnął jak kobierzec,
na wodach zbudował swoje górne komnaty".


Wersety te są wierną niemal co do słowa kopią wersetów Enuma elisz; w obu przykładach umiejscowienie pasa planetoid "tam, gdzie były wody" następuje po wcześniejszym akcie rozszczepienia Tiamat i rzuceniu jej połowy, która stała się Ziemią, na nową orbitę, co zrobił "wiatr" najeźdźcy. Można rozumieć, że wody Ziemi są pozostałością mniejszej lub większej części wód Tiamat. Ale co da się powiedzieć o pozostałościach wód drugiej połowy i jej satelitów? Jeśli planetoidy i komety są jej szczątkami, czy nie powinny także zawierać wody?

To, co wydawało się niedorzeczną sugestią w czasie, gdy te obiekty nazywano "kawałkami gruzu" i "latającymi ławicami piaskowymi", okazało się w wyniku najnowszych badań nie tak bardzo niedorzeczne: planetoidy są ciałami astronomicznymi, których głównym składnikiem jest właśni woda.

Większość planetoid zalicza się do dwóch klas. Około 15% określa się jako typ S, charakteryzujący się czerwonawą powierzchnią, co powoduje obecność krzemianów i żelaza. Około 75% określa się jako typ C: zawierają węgiel. To właśnie na nich wykryto wodę. Znaleziona na takich planetoidach (dzięki obserwacjom spektralnym) woda nie występuje w stanie ciekłym; jako że planetoidy są pozbawione atmosfery, wszelka woda na ich powierzchni szybko by zniknęła. Obecność cząsteczek wody w materii na powierzchni wskazuje jednak na to, że minerały, wchodzące w skład planetoid, wchłonęły wodę i utworzyły z nią związki. Bezpośrednim potwierdzeniem tych odkryć był fenomen zaobserwowany w sierpniu 1982 roku, kiedy to niewielka planetoida zbliżyła się zbytnio do Ziemi, weszła w atmosferę ziemską i rozpadła się, co było widać jako "tęczę z długim warkoczem, przecinającym niebo". Zjawisko tęczy powstaje, gdy światło słoneczne przechodzi przez rozproszone kropelki wody: deszcz, mgłę lub pył wodny.

Na planetoidach większych niż sugeruje to znaczenie ich nazwy ("mniejsze planety") może istnieć woda w stanie ciekłym. Badanie widma największej i odkrytej najwcześniej planetoidy Ceres w podczerwieni wykazuje wyjątkową długość fal, co raczej oznacza obecność wody nie związanej z minerałami. Ponieważ wolna woda nawet na Ceres wyparowałaby szybko, astronomowie przypuszczają, że Ceres musi mieć stałe źródło wody, wypływające z jej wnętrza. "Jeśli to źródło istnieje tam od początku jej istnienia – napisał astronom brytyjski, Jack Meadows (Spite Garbage – Comets, Meteors and Other Solar-System Debris) – to planetoida ta musiała zacząć istnieć jako bardzo nasiąknięta bryła skalna".

Meadows wskazał, że także meteory węglowe "wykazują ślady ekstensywnego działania wody w przeszłości".

Ciało niebieskie oznaczone jako 2060 Chiron, interesujące pod wieloma względami, również potwierdza obecność wody na szczątkach obiektów rozbitych w niebiańskiej bitwie. Kiedy Charles Kowal odkrył je w listopadzie 1977 za pomocą przyrządów Obserwatorium Hale'a na Mount Palomar w Kalifornii, nie był pewien, czym jest ten obiekt. Odniósł się do niego jak do zwykłej planetoidy, nazwał go tymczasowo "O-K" (Object Kowal) i zaopiniował, że może to być jakiś krnąbrny satelita Saturna albo Urana. W ciągu kilku tygodni dalszych badań tego ciała astronomicznego okazało się, że porusza się ono po orbicie znacznie bardziej eliptycznej niż orbity planet czy planetoid, w czym przypomina kometę. Do roku 1981 ustalono, że ów obiekt jest planetoidą, być może jedną z wielu nie odkrytych jeszcze, które krążą tak daleko jak Uran, Neptun lub jeszcze dalej; oznaczono go nazwą 2060 Chiron. Co prawda do 1989 roku dalsze obserwacje, prowadzone przez astronomów w Kitt Peak National Observatory (Arizona), wykryły rozległą atmosferę dwutlenku węgla i pyłu wokół Chirona, co zasugerowało, że jest on czymś w rodzaju komety. Najnowsze obserwacje ujawniły też, że Chiron "jest w zasadzie zanieczyszczoną kulą śnieżną, złożoną z wody, pyłu i zamarzniętego dwutlenku węgla".

Jeżeli Chiron okazuje się bardziej kometą niż planetoidą, jest to następnym dowodem, że obie klasy tych pozostałości aktu Genesis charakteryzują się obecnością wody.

Gdy kometa znajduje się daleko od Słońca, jest ciemnym i niewidocznym obiektem. Kiedy się zbliża do Słońca, promieniowanie słoneczne ożywia jądro komety. Rozwija się w niej głowa (coma) złożona z gazów, a potem warkocz gazowy nasycony pyłem pochodzącym z jądra i wyrzucanym w miarę nagrzewania się komety. Obserwacje tych emisji potwierdziły z grubsza pogląd Whipple'a, że komety są "zanieczyszczonymi kulami śnieżnymi". Ustalono bowiem, że początek aktywności komet, gdy zawartość jądra zaczyna się rozgrzewać, przebiega w sposób zgodny z termodynamicznymi właściwościami lodu; analizując widmo emisji gazów stwierdzono też, że wskazuje ono na obecność składnika H20.

Obecność wody w strukturze tych ciał niebieskich została zdecydowanie ustalona w ostatnich latach podczas intensywnych badań pojawiających się komet. Kometę Kohoutek (1974) obserwowano nie tylko z Ziemi, lecz także z rakiet, z bazy kosmicznej Skylab oraz z Marinera 10, statku, który podążał w kierunku Wenus i Merkurego. Wyniki badań dostarczyły wtedy "pierwszego bezpośredniego dowodu na obecność wody" w komecie. "Stwierdzenie wody także w warkoczu komety jest najbardziej znaczącym jak do tej pory odkryciem" – powiedział Stephen P. Moran który kierował programem naukowym dla NASA. Wszyscy naukowcy zgodzili się też z oceną astrofizyków z monachijskiego Instytutu Fizyki i Astrofizyki Maxa Plancka że zaobserwowano "najstarsze i w istocie nie zmienione próbki materii z czasów narodzin Układu Słonecznego".

Dalsze badania komet potwierdziły te odkrycia. Ale żadne z tych badań, prowadzonych za pomocą rozmaitych przyrządów, nie dorównały intensywnością działaniom skoncentrowanym na komecie Halleya w roku 1986. Ustalono wtedy ponad wszelką wątpliwość, że ta kometa jest ciałem niebieskim nasyconym wodą.

Niezależnie od kilku częściowo tylko udanych amerykańskich prób zbadania jej z dystansu, do komety Halleya dobrała się międzynarodowa flotylla pięciu bezzałogowych statków kosmicznych. Rosjanie wysłali na spotkanie komety Vegę 1 i Vegę 2 (il. 29a), Japończycy skierowali tam statki Sakigake i Suisei, a Europejska Agencja Kosmiczna wystrzeliła Giotta (il. 29b) – statek nazwany tak na cześć florenckiego mistrza Giotto di Bondone (z XIV wieku), malarza, który był tak oczarowany kometą Halleya, gdy pojawiła się za jego życia, że włączył ją w kompozycję swego słynnego fresku Hołd Trzech Króli, czyniąc aluzję do Gwiazdy Betlejemskiej z historii narodzin Chrystusa (il. 30).

Dołączona grafika

Dołączona grafika


Intensywne obserwacje zaczęły się w listopadzie 1985, gdy kometa miała już głowę (komę) i rozwinęła warkocz. Astronomowie siedzący ją przez teleskopy w Kitt Peak Observatory zdobyli pewność, że "głównym składnikiem komety jest lód i że duża część rozrzedzonej chmury mającej 580 000 km szerokości złożona jest z pary wodnej". Susan Wyckoff z Uniwersytetu Stanu Arizona stwierdziła, że "jest to pierwszy poważny dowód na przeważającą obecność lodu w budowie komety". Zakres teleskopowych obserwacji zwiększył się w styczniu 1986, gdy zaczęto badać widmo komety w dziedzinie podczerwieni. Zespół naukowców z NASA i kilku amerykańskich uniwersytetów dokonujący tych obserwacji z pokładu bardzo wysoko lecącego samolotu uzyskał "bezpośrednie potwierdzenie, że głównym elementem w strukturze komety Halleya jest woda".

Do stycznia 1986 kometa Halleya rozwinęła olbrzymi warkocz i wytworzyła obłok wodoru o średnicy 20 mln km – piętnaście razy większej niż średnica Słońca. Wtedy właśnie inżynierowie z NASA wycelowali aparaturę statku Pioneer-Venus (który krążył wokół Wenus) w kierunku zbliżającej się komety (przez swoje peryhelium kometa Halleya przechodzi między Wenus a Merkurym). Spektrometr statku, "widzący" atomy badanego obiektu, ujawnił, że "kometa traci 12 ton wody na sekundę". Gdy zbliżyła się do peryhelium 6 marca 1986, Ian Stewart, szef programu prowadzonych przez NASA badań komety w Ames Research Center, raportował, że ilość traconej wody "ogromnie wzrosła", najpierw do 30 ton na sekundę, a następnie do 70 ton na sekundę; zapewnił jednak prasę, że kometa ma "dość zasobów lodu, żeby przebiec swoją orbitę jeszcze tysiące i więcej razy".

Bliskie spotkania z kometą Halleya zaczęły się 6 marca 1986, kiedy Vega 1 zanurzyła się w jej świecącą atmosferę i z odległości mniejszej niż 10 000 km wykonała pierwsze w historii fotografie lodowego jądra komety. Prasa odnotowała sumiennie, że to, co ludzkość widzi teraz, jest jądrem ciała niebieskiego, które uformowało się, gdy powstawał Układ Słoneczny. Do tego jądra Vega 2 zbliżyła się 9 marca na odległość 8300 km i potwierdziła dane zebrane przez Vegę 1. Statek ten wykrył też, że w "pyle" komety latają bryły stałej materii, niektóre wielkości głazów narzutowych, i że stała powłoka okrywa jądro, którego temperatura – prawie 150 mln km od Słońca – wynosi 30°C.

Dwa japońskie statki kosmiczne, zaprojektowane do badania wpływu, jaki wywiera na warkocz komety i jej ogromną chmurę wodorową wiatr słoneczny, przeszły planowo obok komety Halleya w dalszej odległości. Ale misja Giotto polegała na spotkaniu komety praktycznie twarzą w twarz; statek miał przemknąć z olbrzymią prędkością nie więcej niż 500 km od jej jądra. Czternastego marca Giotto przeleciał z szybkością błyskawicy obok serca komety Halleya i odkrył "tajemnicze jądro", czarniejsze niż węgiel i większe niż się tego spodziewano (wielkości mniej więcej połowy wyspy Manhattan). Kształt tego nieforemnego, chropawego jądra (il. 31) niektórzy określają jako "dwa ziarna grochu w strąku", inni – jako nieregularnie uformowany "ziemniak". Z jego pięciu głównych otworów strzelają strumienie pyłu i pary wodnej (80%), co świadczy o tym, że pod węglową powłoką kometa zawiera "stopiony lód" – ciekłą wodę.

Dołączona grafika


Pierwsze obszerne sprawozdanie z rezultatów tych bliskich obserwacji opublikowano w "Nature", w specjalnym dodatku 15-21 maja 1986. W serii szczegółowych raportów zespół radziecki potwierdził początkowe wyniki badań, twierdząc, że kometa składa się głównie z wody (H20), w mniejszej części z innych związków wodoru i z węgla. Raport Giotto podkreśla kilkakrotnie, że "cząsteczka H2O przeważa w materiale wyjściowym komy komety Halleya" i że "słup gazów emitowanych przez tę kometę składa się w 80% z pary wodnej". Te wstępne konkluzje jeszcze raz potwierdzono w październiku 1986 na konferencji międzynarodowej w Heidelbergu. A w grudniu 1986 roku naukowcy z Uniwersytetu Johna Hopkinsa ogłosili, że analiza danych, zebranych w marcu 1986 przez krążącego wokół Ziemi niewielkiego satelitę IUE (International Ultraviolet Explorer), ujawniła eksplozję w jądrze komety Halleya, powodującą wyrzucenie 3 m3 lodu z jego wnętrza.

Woda była wszędzie na Posłańcach Genesis.

Badania wykazały, że komety przybywające z zimnych obszarów Kosmosu "wracają do życia", gdy zbliżają się na odległość 3-2,5 j.a. od Słońca, i że pierwszą rozmrażającą się w nich substancją jest woda. Niewiele uwagi zwraca się na fakt, że w tej odległości od Słońca znajduje się pas planetoid. Zastanawiające, czy komety ożywają właśnie tam, bo tam się narodziły – czy woda komet wraca do życia właśnie tam, ponieważ stamtąd pochodzi: z Tiamat i jej wodnego zastępu...

W odkryciach dotyczących komet i planetoid wróciła do życia jeszcze jedna rzecz: starożytna wiedza Sumerów.

NIEBIAŃSKIE "WIDZĄCE OCZY"


Gdy skompletowano ziemską załogę Anunnaki, było ich na Ziemi sześciuset, podczas gdy trzystu pozostawało na orbicie jako personel obsługi wahadłowca. Sumerowie nazywali tych drugich IGI.GI, co znaczy dosłownie "ci, którzy obserwują i widzą".

Archeolodzy znaleźli w Mezopotamii wiele obiektów, które nazwali "figurkami ocznymi" (a), odkryli też kaplice poświęcone tym "bogom" (B). Teksty wspominają o przyrządach używanych przez Anunnaki do "badania Ziemi od końca do końca". Z tekstów tych i wizerunków można wywnioskować, że Anunnaki posługiwali się krążącymi po orbicie ziemskiej "widzącymi oczami" – satelitami, które "obserwują i widzą".

Być może nie jest to przypadek, że niektóre z badających Ziemię satelitów, a szczególnie satelity telekomunikacyjne wprowadzone na orbitę w naszych czasach, takie, jak Intelsat IV i Intelsat IV a (c, d), są tak bardzo podobne do obiektów przedstawionych na wizerunkach sprzed tysięcy lat.

Dołączona grafika


C.D.N.

(kolejne części czekają w gotowości...)


  • 0



#10 Gość_muhad

Gość_muhad.
  • Tematów: 0

Napisano

poprosze nastepna czesc:) genialnie sie czyta:)
  • 0

#11

Ano.
  • Postów: 309
  • Tematów: 6
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja zadowalająca
Reputacja

Napisano

Mała propozycja: chciałbym rposić aby wyedytowano pierwszy post i umieszczano w nim na samym początku spis treści do każdej z części, ludzie mogą nie mieć czasu na przeczytanie całości odrazu a potem musza wyszukiwać dlasze części, spis mógłby ułatwić czytanie
  • 0

#12

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

] spis treści ...


Pomyślę nad tym :)

Póki co ... jedziemy dalej ...
___________________________________________________________________________

GAJA: ROZSZCZEPIONA PLANETA


W wielu językach świata nazwa naszej planety brzmi podobnie. Dlaczego?

W języku niemieckim Ziemia nazywana jest Erde, w starym górnoniemieckim Erda, w islandzkim Jórdh, w duńskim Jord, w średnioangielskim Erthe, w gotyckim Airtha; a kierując się na geograficzny wschód i cofając w czasie, przekonujemy się, że w aramejskim nazwa ta brzmi Ereds lub Aratha, w kurdyjskim Erd lub Ertz, w hebrajskim zaś Eretz. Morze, które znamy dzisiaj jako Morze Arabskie, zbiornik wodny prowadzący do Zatoki Perskiej, nazywane było w starożytności Morzem Erytrejskim; do dziś dnia ordu w języku perskim oznacza obozowisko, czyli miejsce osiedlenia. Dlaczego?

Odpowiedź można znaleźć w tekstach sumeryjskich, które relacjonują przybycie pierwszej grupy Anunnaki/Nefilim na Ziemię. Było ich pięćdziesięciu, prowadził ich E.A ("Ten, którego domem jest woda"), wielki naukowiec, pierworodny syn władcy Nibiru – ANU. Wodowali na Morzu Arabskim i brnęli przez wodę na brzeg bagnistego lądu, który później, gdy klimat się ocieplił, stał się Zatoką Perską (il. 32). Na skraju bagien założyli pierwszą osadę na nowej planecie; nazwali ją stosownie E.RI.DU – "Dom w dalekich stronach".

Dołączona grafika


Stało się więc tak, że z czasem całą zasiedloną Ziemię zaczęto nazywać od imienia tej pierwszej osady – Erde, Erthe, Earth. Do dziś dnia, gdy nazywamy naszą planetę tym imieniem, przywołujemy na pamięć tę pierwszą osadę na Ziemi; nie zdając sobie z tego sprawy, wspominamy Eridu i honorujemy pierwszą grupę Anunnaki, którzy je założyli.

Sumeryjski termin naukowy czy techniczny, określający kulę ziemską i jej stałą powierzchnię, brzmiał KI. Piktograficznie wyrażał to cokolwiek spłaszczony glob (il. 33a), oznaczony pionowymi liniami, co przypomina współczesną siatkę południków (il. 33b). Jako że Ziemia jest rzeczywiście trochę wybrzuszona w strefie równika, sumeryjskie wyobrażenie jest poprawniejsze z naukowego punktu widzenia niż dzisiejsze obrazowanie jej w formie doskonałej kuli...

Dołączona grafika


Po założeniu pierwszych pięciu z siedmiu pierwotnych osad Anunnaki Ea otrzymał tytuł/epitet EN.KI, "Pan Ziemi". Sam termin KI ("Ziemia") jako źródłosłów, używany też w formach czasownikowych, miał znaczenia: "odcinać", "odrywać", "wydrążać". Przykładami są wyrazy pochodne: KI.LA znaczyło "wykopywanie", KI.MAH – "grób", KLIN.DAR – "szczelina", "pęknięcie". W sumeryjskich tekstach astronomicznych termin KI poprzedzał zaimek wskazujący MUL (co oznaczało "ciało niebieskie"). A więc gdy mówili o MUL.KI, mieli na myśli ciało niebieskie, które zostało rozszczepione.

Nazywając Ziemię KI, Sumerowie odwoływali się do swojej kosmogonii – opowieści o Niebiańskiej Bitwie i rozszczepieniu Tiamat. Nieświadomi jego genezy, wciąż stosujemy ten obrazowy epitet do naszej planety. Intrygujące jest, że z czasem (cywilizacja sumeryjska liczyła dwa tysiące lat, gdy powstała babilońska) wymowa słowa ki zmieniła się na gi albo ge. Zmiana ta zaszła już w języku akadyjskim i w jego lingwistycznych gałęziach (babilońskim, asyryjskim, hebrajskim), zachowując we wszystkich przypadkach swoją geograficzną i topograficzną konotację w znaczeniach rozszczepienia, wąwozu, głębokiej doliny. I tak biblijny termin, który za pośrednictwem greckich tłumaczeń czytany jest jako Gehenna, pochodzi od hebrajskiego Gai-Hinnom, wąskiego jak szczelina wąwozu w okolicach Jerozolimy, nazwanego tak od Hinnom, miejsca, gdzie sprawiedliwość boska dosięgnie grzeszników słupem podziemnego ognia w Dzień Sądu.

Uczono nas w szkole, że człon geo we wszystkich terminach naukowych wskazuje na ich związek z ziemią – geo-grafia, geo-metria, geo-logia, etc. – i pochodzi z greckiego imienia bogini Ziemi: Gaia (czyli Gaea). Nie powiedziano nam jednak, skąd Grecy przyswoili sobie ten termin i co on właściwie oznaczał. Przejęli to słowo od sumeryjskiego KI, czyli GI.

Uczeni zgadzają się, że greckie pojęcia dotyczące pierwotnych wydarzeń i bogów pochodzą z Bliskiego Wschodu i że weszły do kultury helleńskiej przez Azję Mniejszą (gdzie na jej zachodnim brzegu rozlokowane były kolonie greckie) i Kretę. Według greckiej tradycji Zeus, który był głównym bogiem wśród dwunastu bogów olimpijskich, przybył na grecki ląd stały przez Kretę, skąd uciekał po porwaniu pięknej Europy, córki fenickiego króla Tyru. Afrodyta przybyła z Bliskiego Wschodu przez Cypr. Posejdon (którego Rzymianie nazywali Neptunem) przyjechał na koniu drogą przez Azję Mniejszą, Atena zaś przyniosła drzewo oliwne do Grecji z krajów biblijnych. Nie ma wątpliwości, że alfabet grecki rozwinął się z alfabetu używanego na Bliskim Wschodzie (il. 34). Cyrus H. Gordon (Forgotten Scripts: Evidence for the Minoan Language i inne prace) rozszyfrował zagadkowe pismo kreteńskie, znane jako linearne A, wykazując, że reprezentuje ono bliskowschodni język semicki. Wraz z bliskowschodnimi bogami i terminologią Grecy poznali "mity" i legendy.

Dołączona grafika


Najwcześniejszymi pismami Greków dotyczącymi starożytności, spraw bogów i ludzi były Iliada Homera, "ody" Pindam z Teb, a przede wszystkim Teogonia ("genealogia bogów") Hezjoda, autora poematu Prace i dnie. W VIII wieku prz. Chr. Hezjod zaczął swoją boską opowieść o wydarzeniach, jakie doprowadziły w końcu do supremacji Zeusa – historię namiętności, rywalizacji i walk wśród bogów; o tym opowiada właśnie moja książka Wojny bogów i ludzi. Ów poemat o narodzinach bogów i powstaniu Nieba i Ziemi z Chaosu przypomina początek opowieści biblijnej:

"Zaprawdę, najpierw powstał Chaos,
potem zaś szeroko rozkwitła Gaja
ta, która stworzyła wszystkich nieśmiertelnych,
która dzierży szczyty śnieżnego Olimpu:
Ponurego Tartara w przepastnych podziemiach
i Erosa, najurodziwszego wśród boskich...
Z Chaosu wyszedł Erebos i czarna Nyks, a z niej
zrodziły się Eter i Hemera".


W tej fazie procesu narodzin "boskich nieśmiertelnych" – niebiańskich bogów – "niebo" jeszcze nie istnieje, o czym dowiadujemy się też ze źródeł mezopotamskich. Następna analogia w opowieści Hezjoda zachodzi między "Gają" a Tiamat, "która zrodziła ich wszystkich" według Enuma elisz. Hezjod wymienia niebiańskich bogów, którzy wyszli z Chaosu i zrodzili się z Gai, w trzech parach (Tartar i Eros, Erebos i Nyks, Eter i Hemera). Analogia do stworzenia trzech par, znanych z kosmogonii sumeryjskiej (nazywanych dzisiaj Wenus i Mars, Saturn i Jowisz, Uran i Neptun), powinna być oczywista, choć podobieństwo to przechodzi chyba nie zauważone.

Dopiero po wyłonieniu się tych głównych planet, z których składa się Układ Słoneczny, kiedy Nibiru wtargnął z zewnątrz, opowieść Hezjoda jak teksty mezopotamskie i biblijny – podejmuje wątek stworzenia Uranosa, "Nieba". Jak wyjaśnia to Genesis, Szama'im jest Wykutą Bransoletą, pasem planetoid. Enuma elisz mówi, że była to połowa Tiamat, która została rozbita na kawałki, podczas gdy druga, nietknięta połowa stała się Ziemią. Wszystko to pobrzmiewa echem w następujących dalej wersetach Teogonii Hezjoda:

"A potem Gaja zrodziła gwiaździstego Uranosa – jej równego –
aby otaczał ją z każdej strony,
ażeby był wieczną siedzibą bogów".


Rozcięta na równe połówki, Gaja przestała być Tiamat. Oddzielona od roztrzaskanej części, z której powstał firmament, wieczne miejsce planetoid i komet, nienaruszona połowa (rzucona na inną orbitę) stała się Gają, Ziemią. A więc ta planeta, najpierw jako Tiamat, a potem jako Ziemia, została nazwana stosownymi epitetami: Gaja, Gi, Ki – Rozszczepiona.

Jak ta Rozszczepiona Planeta, orbitująca teraz w następstwie Niebiańskiej Bitwy jako Gaja/Ziemia, wyglądała? Z jednej strony były na niej lądy stałe, które tworzyły skorupę Tiamat; z drugiej było wydrążenie, olbrzymia rozpadlina, w którą musiały wlać się wody byłej Tiamat. Jak mówi Hezjod, Gaja (teraz połowa równoważna z Niebem) na jednej stronie "stworzyła łańcuchy wzgórz, nimf wdzięczne kryjówki"; na drugiej zaś "zrodziła Pontos, wzburzoną wściekle jałową głębię".

Taki sam obraz rozszczepionej planety przedstawia Księga Genesis:

"Potem rzekł Elohim:
Niech się zbiorą wody spod nieba
na jedno miejsce
i niech się ukaże suchy ląd!
I tak się stało.
Wtedy nazwał Elohim suchy ląd ziemią,
a zbiorowisko wód nazwał morzem".

Ziemia, nowa Gaja, przyjmowała kształt.

Trzy tysiące lat dzieliło Hezjoda od czasu, gdy rozkwitła cywilizacja sumeryjska; i jest rzeczą oczywistą, że przez te tysiąclecia starożytne ludy, włącznie z autorami czy kompilatorami Księgi Genesis, przyjęły sumeryjską kosmogonię. Nazywana dzisiaj "mitem", "legendą" czy "wierzeniami religijnymi", w minionych tysiącleciach była to nauka – wiedza, jak zapewniali Sumerowie, przekazana przez Anunnaki.

Według tej starożytnej wiedzy Ziemia nie była oryginalnym ciałem niebieskim Układu Słonecznego. Była częścią odciętą od planety zwanej wtedy Tiamat, "która zrodziła ich wszystkich". Niebiańska Bitwa, która doprowadziła do stworzenia Ziemi, wydarzyła się kilkaset milionów lat po powstaniu planet Układu Słonecznego. Ziemia, jako połowa Tiamat, zachowała dużą część wody, z której Tiamat, "wodnisty potwór", słynęła. Gdy Ziemia stała się niezależną planetą i przybrała kształt kuli, podyktowany prawami ciążenia, wody zebrały się w olbrzymim wydrążeniu po oderwanej stronie, suchy ląd zaś ukazał się po drugiej stronie planety.

W to właśnie, mówiąc w skrócie, starożytni mocno wierzyli. Co ma d powiedzenia na ten temat współczesna nauka?

Teorie dotyczące powstawania planet utrzymują, że rozpoczęły one swoje istnienie jako krzepnące kłęby materii, wydzielające się z gazowego dysku, jaki rozprzestrzeniał się ze Słońca. Gdy ostygły, cięższa materia – żelazo w przypadku Ziemi – spłynęła do środka, tworząc wewnętrzne jądro stałe. Mniej stałe, plastyczne czy nawet płynne jądro zewnętrzne otoczyło wewnętrzne; w przypadku Ziemi uważa się, że jest to żelazo w stanie ciekłym. Poruszające się w otaczającej je ruchomej masie jądro wewnętrzne działając jak prądnica wytwarza pole magnetyczne planety. Wokół jądra stałego i płynnego skały i minerały tworzą płaszcz; ocenia się, że na Ziemi ma on grubość 2900 km. Podczas gdy roztopiona materia i temperatura jądra planety (około 6600°C w środku Ziemi) oddziałuje na płaszcz aż do jego wierzchnich warstw, mniej więcej 600 zewnętrznych kilometrów tego płaszcza (na Ziemi) tworzy to, co widzimy na powierzchni – wystygłą skorupę.

Procesy, które formują przez miliardy lat kulisty glob – siły ciążenia i obrót planety wokół własnej osi – nie pozostają bez wpływu na układ warstw. Wewnętrzne jądro stałe, plastyczne czy płynne jądro zewnętrzne, gruby wewnętrzny płaszcz krzemianów, górny płaszcz skalny i wierzchnia skorupa powinny tworzyć strukturę uporządkowanych warstw, przypominającą budowę cebuli. W przypadku globu zwanego Ziemią (il. 35) to się sprawdza – lecz tylko do pewnego stopnia; główne anomalie występują w górnej warstwie, w litosferze Ziemi.

Dołączona grafika


Od czasu podjęcia szeroko zakrojonych badań Księżyca i Marsa w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych geofizycy stanęli przed zagadką cienkości skorupy ziemskiej. Skorupa Księżyca i Marsa zajmuje 10% masy tych ciał niebieskich, litosferę Ziemi natomiast tworzy mniej niż pół procentu jej masy stałej. W roku 1988 geofizycy z Caltech i Uniwersytetu Illinois pod kierownictwem Dona Andersom ogłosili na spotkaniu Amerykańskiego Towarzystwa Geologicznego w Denver w Kolorado, że odnaleźli "brakującą skorupę". Analizując fale sejsmiczne przy trzęsieniach ziemi, doszli do wniosku, że materia tworząca litosferę przemieściła się w głąb i zalega jakieś 400 km pod powierzchnią. Według oceny tych naukowców, na tej głębokości znajduje się dość materii krustalnej, żeby zwiększyć grubość skorupy ziemskiej dziesięciokrotnie. Ale nawet skorupa o takiej grubości obejmowałaby nie więcej niż 4% masy stałej – wciąż zaledwie połowę tego, co wydaje się normą (sądząc po Księżycu i Marsie); nadal brakowałoby połowy ziemskiej litosfery, nawet gdyby wnioski tych naukowców okazały się słuszne. Ich teoria pozostawia bez odpowiedzi pytanie, jaka siła spowodowała "zanurkowanie" – używając słów raportu – materii krustalnej, która jest lżejsza od materii płaszcza, setki kilometrów w głąb Ziemi. Sugestia tych naukowców jest następująca: materia krustalna leżąca tak głęboko składa się z "wielkich płyt litosfery", które "zanurkowały do wnętrza Ziemi" w miejscach spękań skorupy ziemskiej. Ale jaka siła połamała skorupę na takie "wielkie płyty"?

Inną anomalią skorupy ziemskiej jest jej niejednolitość. W częściach, które nazywamy "kontynentami", jej grubość waha się od 20 do przeszło 70 km, ale w miejscach zajętych przez oceany litosfera ma tylko 5,5 do 6 km grubości. Podczas gdy średnie wzniesienie kontynentów nad poziom morza wynosi około 700 m, przeciętna głębokość oceanów przekracza 3800 m. Oznacza to, że znacznie grubsza litosfera kontynentalna sięga o wiele dalej w głąb płaszcza, natomiast litosfera oceaniczna jest zaledwie cienką warstwą stałej materii i osadów (il. 36).

Dołączona grafika


Są jeszcze inne różnice w skorupie ziemskiej między kontynentami a miejscami zajętymi przez oceany. Budowa litosfery kontynentalnej, złożonej w dużej części ze skał granitowych, jest stosunkowo lekka w porównaniu ze strukturą płaszcza: średnia gęstość kontynentów wynosi 2,7-2,8 grama na centymetr sześcienny, podczas gdy ta sama relacja w przypadku płaszcza wyraża się liczbą 3,3. Litosfera oceaniczna jest cięższa i mocniej skupiona niż kontynentalna; jej przeciętna gęstość wynosi 3,0-3,1 grama na centymetr sześcienny, w czym jest bardziej podobna do płaszcza; tworzą ją bazalty i inne skały o dużej gęstości. Warto zauważyć, że "brakująca skorupa", co do której wyżej wymienieni naukowcy zasugerowali, że zanurkowała w głąb płaszcza, jest w swej budowie zbliżona do litosfery oceanicznej, a nie do kontynentalnej.

Zarysowuje to jeszcze jedną istotną różnicę między tymi częściami litosfery. Kontynentalna jest nie tylko lżejsza i grubsza, jest także znacznie starsza niż oceaniczna. Przed końcem lat siedemdziesiątych naukowcy doszli do zgodnego wniosku, że większa część dzisiejszej powierzchni kontynentów uformowała się jakieś 2,8 mld lat temu. Dowody na to, że litosfera kontynentalna w tamtym czasie miała mniej więcej tę samą grubość co dzisiejsza, znaleziono na wszystkich kontynentach, w pokładzie zwanym przez geologów Tarczą Archaiczną. Skały krustalne znalezione w tych miejscach okazały się jednak starsze; ich wiek oceniono na 3,8 mld lat. W roku 1983 geolodzy z Australijskiego Instytutu Narodowego znaleźli w Australii zachodniej skalne szczątki litosfery kontynentalnej, której wiek określono na 4,1-4,2 mld lat. W 1989 roku analiza próbek skalnych, zebranych kilka lat wcześniej w Kanadzie północnej (przez badaczy z Uniwersytetu Waszyngtona w St. Louis i z Kanadyjskiego Państwowego Instytutu Geologicznego), przeprowadzona nowymi, ulepszonymi metodami, pozwoliła ustalić wiek tych skał na 3,96 mld lat. Samuel Bowering z Uniwersytetu Waszyngtona stwierdził w raporcie, że na tamtym terenie można znaleźć skały liczące 4,1 mld lat.

Naukowcy wciąż są w kłopocie, gdy próbują wyjaśnić lukę około 500 mln lat, jaka istnieje między wiekiem Ziemi (4,6 mld lat, no co wskazują fragmenty meteorów znalezione w Kraterze Meteorów w Arizonie) a wiekiem najstarszych skał, jakie dotąd znaleziono. Lecz bez względu na to, czym się to tłumaczy, bezdyskusyjny pozostaje fakt, że ziemska litosfera kontynentalna liczy 4 miliardy lat. Z drugiej strony żadna zbadana część litosfery oceanicznej nie jest starsza niż 200 milionów lat. Jest to ogromna różnica, jakiej żadne rozważania na temat wypiętrzania się 1 zapadania kontynentów, powstawania i znikania mórz nie mogą wyjaśnić. Ktoś porównał skorupę ziemską do skórki jabłka. Tam, gdzie są oceany, »skórka" jest świeża – proporcjonalnie "wczoraj zrodzona". Tam, gdzie oceany były tylko na początku, "skórka" i spora część samego "jabłka" zostały zdarte.

Różnice między litosferą kontynentalną a oceaniczną musiały być większe we wcześniejszych czasach, jako że litosfera kontynentalna ulega ustawicznej erozji, powodowanej siłami natury, a duża część rozproszone w ten sposób materii trafia do oceanów, przez co grubość litosfery oceanicznej wzrasta. Co więcej, litosfera oceaniczna bezustannie zwiększa swoją masę dzięki erupcjom roztopionych skał bazaltowych i krzemianów, które wypływają z płaszcza przez szczeliny w dnie morskim. Proces ten, który wciąż dodaje nową warstwę, przebiega od 200 mln lat, nadając litosferze oceanicznej obecną formę. Co było na dnie mórz przedtem? Czy nie było tam żadnej litosfery, tylko otwarta "rana" w powierzchni Ziemi? I czy nieustanny proces formowania się litosfery oceanicznej jest czymś pokrewnym gojeniu się ran – procesowi tamowania krwi przez organizm w przypadku uszkodzenia skóry?

Czy Gaja – żyjąca planeta – próbuje leczyć swoje rany?

Najbardziej widocznym miejscem takiego "zranienia" powierzchni Ziemi jest Ocean Spokojny. Podczas gdy skorupa ziemska w swych częściach oceanicznych wydrążona jest przeciętnie na głębokość 4 km, na Pacyfiku wklęsłość skorupy dochodzi obecnie w pewnych punktach do 11 km. Gdy byśmy mogli usunąć z dna Oceanu Spokojnego warstwy naniesione tam przez ostatnie 200 mln lat, doszlibyśmy do głębokości jakichś 19 km od poziomu morza. Jest to spory dół... Jak bardzo był głęboki, zanim materia krustalna zaczęła go wypełniać w czasie minionych 200 mln lat – jak duża była ta "rana" 500 mln lat temu, miliard lat temu, 4 mld lat temu? Nie sposób nawet zgadywać, można tylko powiedzieć, że dół ten był znacznie głębszy.

Można z całą pewnością powiedzieć, że to wydrążenie było rozleglejsze, czyli dotyczyło większej części powierzchni planety. Ocean Spokojny zajmuje obecnie około jednej trzeciej powierzchni Ziemi; ale (sądząc tylko po zmianach, jakie zaszły w czasie 200 mln lat) wiadomo, że się cofnął. Powodem tego skurczenia jest fakt, że kontynenty po jego obu stronach – obie Ameryki na wschodzie, Azja i Australia na zachodzie – zbliżają się do siebie, napierają na Pacyfik powoli, lecz nieustępliwie, zmniejszając jego rozmiar centymetr po centymetrze każdego roku.

Naukowe wyjaśnienie tego procesu znane jest jako teoria Płyty Tektonicznej. Teorię tę rozwinięto, podobnie jak w przypadku teorii Układu Słonecznego, w konsekwencji odrzucenia pojęć o stałym i niezmiennym charakterze warunków panujących na planecie, a także uznania katastrof, zmian, a nawet ewolucji za czynniki kształtujące nie tylko florę i faunę, lecz także globy, które rozwijają się jako "żyjące" organizmy – rosną i kurczą się, rozkwitają i cierpią, a nawet rodzą się i umierają.

Uznanym powszechnie inicjatorem nauki o płycie tektonicznej jest Alfred Wegener, meteorolog niemiecki, który opublikował w 1915 roku książkę Die Entstehung der Kontinente und Ozeane, wytyczającą nowy kierunek myślenia. Jak inni przed nim, za punkt startowy swoich rozważań obrał wyraźne "dopasowanie" konturów kontynentów po obu stronach południowego Atlantyku. Przed Wegenerem przyjętym wyjaśnieniem tego faktu była idea znikania – przez pogrążanie się – kontynentów, czyli zarysów lądu: uważano, że kontynenty były zawsze na swoim miejscu, ale ich trzon zapadał się pod wodę, co w efekcie stworzyło wrażenie ich rozdzielenia. Zbierając dostępne dane na temat flory i fauny wraz z obfitym, "pasującym" materiałem geologicznym po obu stronach Atlantyku, Wegener wystąpił z teorią superkontynentu (Pangea) – jednolitej, olbrzymiej masy lądu, do której mógł dopasować wszystkie obecne kontynenty jak części układanki puzzle. Pangea, która pokrywała około połowy globu – sugerował Wegener – otoczona była pierwotnym Oceanem Spokojnym. Unosząc się wśród wód jak kra lodowa, przechodziła procesy pękania i powtórnego zrastania aż do czasu ostatecznego rozpadu na kawałki w erze mezozoicznej, epoce geologicznej, która zaczęła się 225 mln lat temu i trwała 160 mln lat. Te kawałki zaczęły stopniowo dryfować w przeciwnych kierunkach. Antarktyda, Australia, Indie i Afryka zaczęły się rozdzielać (il. 37a). Następnie, gdy Ameryka Północna zaczęła się odsuwać od Europy, rozdzieliły się Afryka i Ameryka Południowa (il. 37b), Indie zaś ruszyły w kierunku Azji (il. 37c). W ten sposób kontynenty przemieszczały się, tworząc w końcu układ, jaki znamy dziś (il. 37d).

Dołączona grafika


Rozdzieleniu się Pangei na kilka kontynentów towarzyszyło otwieranie się i zamykanie zbiorników wodnych między rozłączającymi się masami lądu. Z czasem pojedynczy "Panocean" (jeśli wolno mi ukuć ten termin) także podzielił się na szereg połączonych oceanów i zamkniętych mórz (takich jak Morze Śródziemne, Czarne i Kaspijskie), główne zaś zbiorniki wodne, jak Atlantyk i Ocean Indyjski, przybrały obecny kształt. Wszystkie te zbiorniki wodne były "kawałkami" pierwotnego "Panoceanu", którego pozostałością jest Ocean Spokojny.

Pogląd Wegenera, że kontynenty to "kawałki popękanej kry lodowej", przemieszczające się na wierzchu niestałej powierzchni Ziemi, został na ogół przyjęty z lekceważeniem, nawet drwiną, przez geologów i paleontologów tamtego czasu. Musiało minąć pół wieku, zanim ideę dryfu kontynentalnego wpuszczono na pokoje nauki. Zmianie postawy w tym względzie dopomogły badania dna oceanów, zaczęte w latach sześćdziesiątych; ujawniono wtedy takie fakty geologiczne, jak Grzbiet Śródatlantycki, który, jak się przypuszcza, powstał na skutek wypływu roztopionej skały (magmy) z wnętrza Ziemi. Magma, w przypadku Atlantyku wydobywająca się przez szczelinę przecinającą ocean prawie na całej długości, skrzepła uformowała grzbiet bazaltowy. Potem jednak, na skutek kolejnych erupcji, stare ściany grzbietu zostały rozepchnięte na boki naporem wypływającej magmy. Istotnego postępu w badaniach dna oceanów dokonano dzięki statkowi Seasat, wystrzelonemu w czerwcu 1978 satelicie oceanograficznemu, który krążył po orbicie ziemskiej przez trzy miesiące. Dane, jakie zebrał ten aparat, posłużyły do sporządzenia map dna oceanów, z uwzględnieniem grzbietów, szczelin, gór i wulkanów podmorskich oraz stref załamania. Odkrycie, że za każdym razem, gdy magma wypływała i krzepła układała się zgodnie z kierunkiem sił pola magnetycznego Ziemi – przy czym stwierdzono, że szeregi takich zorientowanych magnetycznie linii są niemal równoległe – wykorzystano jako miernik czasu tych wypływów oraz mapę wskazującą kierunek nieustającej ekspansji dna oceanu. Rozprzestrzenianie się dna Atlantyku było głównym czynnikiem rozejścia się Afryki i Ameryki Południowej i stworzenia Oceanu Atlantyckiego (w miarę jak te kontynenty oddalały się od siebie).

Uważa się, że inne siły, takie jak pole grawitacyjne Księżyca, ruch wirowy Ziemi, a nawet ruchy leżącego niżej płaszcza, też się przyczyniły do podziału litosfery kontynentalnej i przemieszczenia kontynentów. Siły te oczywiście działały także w strefie Pacyfiku. Ocean Spokojny ujawnił nawet więcej śródoceanicznych grzbietów, szczelin, podwodnych wulkanów i innych cech rzeźby dna morskiego niż zaobserwowano w przypadku czynników ekspansji Atlantyku. Dlaczego w takim razie, jak wskazują na to wszelkie dowody, lądy po obu stronach Pacyfiku nie oddalają się od siebie (jak kontynenty atlantyckie), lecz raczej do siebie zbliżają, powoli, lecz systematycznie i pewnie, nieustannie zmniejszając rozmiar Oceanu Spokojnego?

Wyjaśnienie znajdujemy w skojarzonej z teorią dryfu kontynentalnego koncepcji Płyty Tektonicznej. Zakłada się, że kontynenty spoczywają na gigantycznych ruchomych "płytach" skorupy ziemskiej, na których leżą też oceany. Gdy kontynenty dryfują, gdy oceany rozszerzają się (jak Atlantyk) lub kurczą (jak Pacyfik), przyczyną tych zjawisk są ruchy płyt leżących pod spodem. Naukowcy rozpoznają obecnie sześć głównych płyt (niektóre z nich dzielone są na mniejsze): Pacyficzną, Amerykańską, Euroazjatycką, Afrykańską, Indoaustralijską i Antarktyczną (il. 38). Rozprzestrzeniające się dno Atlantyku wciąż oddala Ameryki od Europy i Afryki centymetr po centymetrze. Towarzyszące temu kurczenie się Oceanu Spokojnego uznawane jest teraz za rezultat obniżenia się płyty Pacyfiku i jej wsuwania pod płytę Amerykańską. Jest to główna przyczyna przesunięć skorupy i trzęsień ziemi na całej długości wybrzeża Pacyfiku, jak również spiętrzenia łańcuchów górskich wzdłuż tego wybrzeża. Zderzenie płyty Indyjskiej z Euroazjatycką wypiętrzyło swego czasu Himalaje i stopiło subkontynent indyjski z Azją. W roku 1985 naukowcy z Uniwersytetu Cornella odkryli "geologiczny szew", miejsce, gdzie część zachodniej płyty Afrykańskiej pozostała przywiązana do płyty Amerykańskiej, gdy te dwie rozdzielały się jakieś 50 mln lat temu, co "obdarowało" Amerykę Północną Florydą i południową Georgią.

Dołączona grafika


Z pewnymi modyfikacjami prawie wszyscy naukowcy akceptują dziś hipotezę Wegenera, że na Ziemi istniała pierwotnie jednolita masa lądu, otoczona zewsząd oceanem. Mimo (geologicznie) młodego wieku (200 mln lat) obecnego dna morskiego, uczeni uznają, że na Ziemi istniał pierwotny ocean, którego ślady można znaleźć nie na świeżo odkrytych głębokościach oceanów, lecz na kontynentach. Strefa Tarczy Archaicznej, w której najmłodsze skały mają 2,8 mld lat, dzieli się na dwie strefy: pas zielonych skał zasadowych oraz pas granitów i gnejsów. W marcu 1977 roku Stephen Moorbath napisał w "Scientific American" (Najstarsze skały i rozwój kontynentów), że według geologów "pas zielonych skał zasadowych powstał w warunkach paleozoicznego środowiska oceanicznego i że tereny granitowo-gnejsowe mogą być pozostałością pierwotnych oceanów". Porozrzucane na dużej przestrzeni zapisy skalne, znajdowane praktycznie na wszystkich kontynentach, wskazują na styczność tych skał z wodą oceanu przy okres dłuższy niż 3 mld lat; w niektórych miejscach, takich, jak Zimbabwe w Afryce południowej, znaleziono pokłady skał osadowych, które narosły w wielkich zbiornikach wodnych jakieś 3,5 mld lat temu. Ulepszone ostatnio metody naukowego datowania pozwoliły dokładniej określić wiek pasów Tarczy Archaicznej – tych, które zawierają skały osadzające się w pierwotnych oceanach; we wrześniu 1983 specjalne wydanie "Scientific American" ("Dynamiczna Ziemia") podało liczbę 3,8 mld lat.

Jak długo trwał dryf kontynentalny? Czy istniała Pangea?

Stephen Moorbath we wspomnianym studium przedstawił wniosek, że proces rozłamywania się kontynentów zaczął się około 600 mln lat temu. "Przedtem mógł istnieć tylko jeden gigantyczny superkontynent, znany jako Pangea, lub być może dwa superkontynenty: Laurasia na północy i Gondwam na południu:" Inni naukowcy, posługując się metodami symulacji komputerowej, sugerują, że 550 mln lat temu masy lądu, które formowały Pangeę czy jej dwie połączone części, były nie mniej odrębne niż są dzisiaj i że jakiś tektoniczny proces podziału litosfery przebiega co najmniej od około 4 mld lat. Zagadnienie, czy masy suchego lądu były najpierw pojedynczym superkontynentem, czy oddzielnymi płytami, które potem się połączyły, czy superocean otaczał jedną masę stałego lądu, czy istniało najpierw kilka zbiorników wodnych między kilkoma kontynentami, zabrzmiało w pytaniu Moorbatha jak kwestia jajka i kury: "Co było pierwsze, kontynenty czy oceany?"

A zatem współczesna nauka potwierdza poglądy naukowe wyrażone w starożytnych tekstach, lecz nie może tak dalece przeniknąć przeszłości, żeby wypowiedzieć się na temat kolejności lądy/oceany. Jeśli każde współczesne odkrycie naukowe wydaje się potwierdzać ten czy inny aspekt starożytnej wiedzy, dlaczego nie przyjąć odpowiedzi starożytnych i w tym przypadku? Mówili oni, że wody zakrywały powierzchnię Ziemi, a trzeciego "dnia", czyli w trzeciej fazie "zebrały się" po jednej stronie Ziemi, aby ukazał się suchy ląd. Czy odsłonięty suchy ląd składał się z oddzielnych kontynentów, czy z jednego superkontynentu, Pangei? Choć nie ma to naprawdę tak wielkiego znaczenia, jeśli chodzi o potwierdzenie starożytnej wiedzy, warto zauważyć, że greckie poglądy na Ziemię, mimo że prowadziły do idei jej płaskości raczej, a nie kulistości, stwarzały wyobrażenie masy lądu na solidnym fundamencie, otoczonej zewsząd wodą. Pogląd ten musiał opierać się na wcześniejszej i dokładniejszej wiedzy, podobnie jak większość greckiej nauki. Widzimy, że Stary Testament wielokrotnie wzmiankuje o "posadach" Ziemi, a w wersetach sławiących Stwórcę przekazuje wiedzę z wcześniejszych czasów co do jej kształtu:

"Pańska jest ziemia i to, co ją napełnia,
Świat i ci, którzy na nim mieszkają.
On bowiem założył ją na morzach
I utwierdził ją na wodach"

(Ps. 24, 1-2).

Obok terminu Eretz, który znaczy zarówno planeta "Ziemia", jak i "ziemia, grunt", narracja Genesis posługuje się terminem yabaszah – dosłownie "wyschnięta masa lądu" – gdy stwierdza, że "wody zebrały się na jedno miejsce", aby odsłonić Yabaszah. Inny termin, Tebel, jest często stosowany w całym Starym Testamencie na oznaczenie tej części Ziemi, która jest zamieszkana, orna i użyteczna dla ludzi (także jako źródło kopalin). Termin tebel – tłumaczony zwykle albo jako "ziemia", albo jako "świat" używany jest na ogół na określenie obszaru Ziemi w odróżnieniu od jej terenów wodnych; "posady" tebel znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie mórz. Najlepiej wyraża to Pieśń Dawida (II Sam. 22, 16 i Ps. 18, 16):

"I zagrzmiał Pan na niebiosach,
Najwyższy wydał głos swój.
Wypuścił strzały swe, posłał je daleko;
Uderzył piorunem i wprawił ich w zamęt.
Ukazało się dno morza
I odsłoniły się posady tebel".


Wiedząc to, co wiemy dzisiaj o "posadach Ziemi", widzimy, że słowo Tebel wyraźnie komunikuje koncepcję kontynentów – płyt tektonicznych – położonych wśród wód. Przejmujące jest odkrycie, że najnowsze teorii geofizyczne są echem psalmu sprzed 3000 lat!

W opowieści Genesis powiedziane jest wyraźnie, że wody "zebrały się" po jednej stronie Ziemi, tak że suchy ląd mógł się wyłonić; wynika z tego, że istniało wydrążenie, w którym wody mogły się zebrać. Takie wydrążenie, zajmujące około połowy powierzchni planety, wciąż tam istnieje, skurczone i zmniejszone, w kształcie Oceanu Spokojnego.

Dlaczego świadectwa krustalne, jakie się znajduje, nie są starsze niż 4 mld lat, skoro wiek Ziemi i Układu Słonecznego ocenia się na 4,6 mld 1at? Na pierwszej Konferencji o Pochodzeniu Życia, która odbyła się w Princton w stanie New Jersey w 1967 roku pod auspicjami NASA i Smithonian Institution, zajmowano się tym problemem szczegółowo. Jedyna hipoteza, jaką uczeni uczestnicy konferencji zdecydowali się postawić, była taka, że w czasie, gdy formowały się najstarsze próbki skalne, jakie znaleziono, Ziemia doświadczyła "kataklizmu". W dyskusji na temat pochodzenia atmosfery ziemskiej osiągnięto porozumienie, twierdząc, że nie powstała ona w rezultacie "ciągłego procesu odgazowania" dzięki aktywności wulkanicznej, lecz wskutek (używając słów Raymonda Sievera z Uniwersytetu Harvarda) "raczej wczesnego i raczej potężnego aktu odgazowania [...], wielkiego wyziewu gazów, jakie charakteryzują dzisiaj atmosferę ziemską i złoża osadowe". Oceniono, że ten "wielki wyziew" wydarzył się w tym samym czasie, co katastrofa udokumentowana najstarszymi skałami na Ziemi.

Staje się zatem oczywiste, że w swych ustaleniach specyficznych procesów geologicznych – rozłamania się skorupy ziemskiej, wędrówki płyt tektonicznych, różnic między litosferą kontynentalną a oceaniczną, wyłonienia" się Pangei spod wody, pierwotnego ułożenia praoceanu – wnioski współczesnej nauki potwierdzają wiedzę starożytną. Wnioski te doprowadziły też naukowców wszystkich dziedzin do uznania kataklizmu, który wydarzył się około 4 mld lat temu – około pół miliarda lat po powstaniu Ziemi jako części Układu Słonecznego – za jedyne wyjaśnienie sposobu, w jaki lądy, oceany i atmosfera mogły ewoluować na Ziemi.

Czym był ten kataklizm? Ludzkość otrzymała sumeryjską odpowiedź sprzed sześciu tysięcy lat: była to Niebiańska Bitwa między Nibiru/Mardukiem a Tiamat.

W kosmogonii sumeryjskiej planety były przedstawiane jako niebiańscy bogowie, męscy i żeńscy, których stworzenie porównywano do urodzin i których istnienie miało charakter życia. W tekście Enuma elisz Tiamat jest opisywana jako istota żeńska, matka, która zrodziła zastęp jedenastu satelitów, swoją "hordę", prowadzoną przez Kingu, "którego wyniosła". Gdy Nibitu/Marduk i jego horda zbliżali się do niej, Tiamat "w furii krzyczała głośno, jej nogi trzęsły się do korzeni [...], przeciw napastnikowi raz za razem rzucała uroki". Kiedy "Pan rozpostarł swoją sieć, by ją pochwycić, i rozpętał Zły Wiatr, ciskając go jej w twarz, Tiamat otworzyła usta, by go pożreć"; ale wtedy inne "wiatry" Nibiru/Marduka "spadły na jej brzuch" i "rozdęły jej ciało". "Idź i przerwij życie Tiamat", taki rozkaz otrzymał Najeźdźca od planet zewnętrznych; wykonał go "przedzierając jej wnętrzności, rozszczepiając jej serce [...]. Ujarzmiwszy ją w ten sposób, uśmierzył jej oddech życia".

Przez długi czas postrzeganie planet, a szczególnie Tiamat, jako istot żyjących, które mogły się rodzić i umierać, uważano za prymitywne, pogańskie rojenie i dlatego odrzucano. Jednakże badania układu planetarnego w ostatnich dekadach empirycznie odsłoniły światy, wobec których słowo "żywy" stosuje się na każdym kroku. To, że sama Ziemia jest żyjącą planetą, dobitnie wyraził w swej Hipotezie Gaja James E. Lovelock w latach siedemdziesiątych (Gaia – A New Look at Life on Earth) i zupełnie niedawno poparł z całą mocą w The Ages of Gaia: A Biography of Our Living Earth. Jest to hipoteza, ujmująca Ziemię i ewoluujące na niej życie jako jeden organizm; Ziemia nie jest zaledwie bryłą martwej materii, na jakiej istnieje życie; jest złożonym w swej jedności i spójności ciałem, żyjącym w swej całej masie i powierzchni, swych oceanach i atmosferze, we florze i faunie, które utrzymuje i które z kolei utrzymują Ziemię. "Największym żywym organizmem na Ziemi – napisał Lovelock – jest sama Ziemia". Dodał, że mówiąc to, wskrzesza starożytną "koncepcję Matki Ziemi, czyli Gai, jak dawno temu nazywali ją Grecy".

Lecz tak naprawdę wrócił w czasy Sumerów, do ich starożytnej wiedzy o planecie, która została rozszczepiona.

C.D.N.


  • 0



#13

Cote-d'Or.
  • Postów: 614
  • Tematów: 16
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

ja nie mogę, kiedy ja to przeczytam

brawo =[dj_cinex]=, świetny tekst
  • 0

#14

dj_cinex.

    VRP UFO Researcher

  • Postów: 3305
  • Tematów: 412
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 20
Reputacja bardzo dobra
Reputacja

Napisano

ŚWIADEK GENESIS


Powodowani być może swoiście przesadną reakcją na kreacjonizm, naukowcy uważają opowieść Genesis za przedmiot wiary, a nie zapis autentycznych wydarzeń. Lecz gdy jedna ze skał przywiezionych z Księżyca przez misję Apollo okazała się mieć 4,1 mld lat, nazwano ją "skałą Genesis". Gdy astronauci wygrzebali z księżycowego gruntu mały kawałek zielonego szkła w kształcie fasoli i zabrali go na Ziemię, naukowcy nazwali tę próbkę "fasolą Genesis". Widać z tego, że mimo wszelkich obiekcji i uprzedzeń nawet społeczność naukowa nie może się wyzbyć wielowiekowej wiary czy wewnętrznej inklinacji, a być może zakodowanych uczuć, czyli pamięci genetycznej gatunku nazywanego ludzkością, przyjmując podświadomie, że słowa Księgi Genesis oparte są na przedwiecznej prawdzie.

Chociaż Księżyc stał się nieodłącznym towarzyszem Ziemi – różne teorie wkrótce rozpatrzymy – należał do tego samego Układu Słonecznego co Ziemia, historia zaś obu tych ciał niebieskich sięga początków stworzenia. Na Ziemi erozja powodowana siłami natury, a także aktywnością rozwijającego się tu życia, starła z jej powierzchni wiele świadectw tych początków, nie mówiąc już o kataklizmie, który zmienił i przebudował planetę. Ale Księżyc, jak przypuszczano, zachował swą pierwotną postać. Pozbawiony wiatrów, atmosfery i wody, nie doświadczył działania erozji. Spojrzenie na Księżyc równało się wejrzeniu w Genesis.

Człowiek patrzył na Księżyc od niepamiętnych czasów, najpierw gołym okiem, później przez przyrządy zainstalowane na ziemi. W stuleciu badań kosmicznych stało się możliwe podpatrywanie Księżyca z bliższej odległości. W latach 1959-1969 pewna liczba radzieckich i amerykańskich statków bezzałogowych fotografowała Księżyc i badała go różnymi metodami, albo orbitując wokół niego, albo lądując na nim. Potem człowiek postawił stopę na Księżycu, gdy lądownik Apollo 11 dotknął jego powierzchni 20 lipca 1969, a Neil Armstrong zawołał przed całym światem: "Houston! Tu Morze Spokoju. Orzeł wylądował!"

Ogółem wziąwszy, sześć misji Apollo wysadziło na Księżycu dwunastu astronautów; ostatnią wyprawą załogową był lot Apollo 17 w grudniu 1972. Pierwszą wyprawę, czego nie ukrywano, przedsięwzięto głównie z chęci "prześcignięcia Rosjan w badaniach Księżyca"; ale misje te stawały się coraz bardziej naukowe w miarę postępów programu Apollo. Aparatura badawcza i eksperymenty były coraz bardziej wyszukane, staranniej wybierano miejsca lądowania; dzięki pojazdom księżycowym zwiększał się zakres badanej przestrzeni, a czas przebywania kosmonautów na Księżycu z początkowych godzin wzrósł do długości dni. Zmieniał się nawet charakter składu załogi; na pokład Apollo 17 wszedł przygotowany odpowiednio geolog, Harrison Schmitt; jego wiedza i doświadczenie były nieocenione w czasie dokonywanej na miejscu selekcji próbek skał i gruntu, jakie miały być zabrane na Ziemię. Należało też przeprowadzić fachową ekspertyzę pyłu księżycowego i innego materiału, którego nie można było zabrać, trzeba było wybrać i opisać szczegóły topografii – wzgórza, doliny, niewielkie wąwozy, skarpy i olbrzymie głazy narzutowe (tab. D) – bez których to czynności powierzchnia Księżyca pozostałaby nie przebadana. Na Księżycu pozostawiono aparaturę pomiarową, żeby zebrać dane o zjawiskach tam zachodzących przez dłuższy okres; głębsze próbki gruntu pobrano wiercąc jego powierzchnię; materiałem o największej wartości naukowej, wynagradzającym wysiłek przedsięwzięcia, było 380 kg żwiru i skał księżycowych przywiezionych na Ziemię. Ich badanie, analizowanie i poddawanie najróżniejszym eksperymentom było wciąż w pełnym toku, gdy obchodzono dwudziestą rocznicę pierwszego lądowania.

Dołączona grafika


Myśl o szukaniu na Księżycu "skał Genesis" podsunął naukowcom z NASA laureat nagrody Nobla Harold Urey. Tak zwana "skała Genesis" była jedną z pierwszych, jakie podniesiono z powierzchni Księżyca, i okazała się w trakcie dalszych badań programu Apollo wcale nie najstarsza. Miała "tylko" około 4,1 mld lat, podczas gdy później znajdowane na Księżycu skały liczyły od 3,3 mld ("młodociane") do 4,5 mld lat ("weterani"). Wyjąwszy skały odkryte później, jeszcze trochę starsze, najbardziej wiekowe skały znalezione na Księżycu określiły jego wiek z dokładnością do 100 mln lat na 4,6 mld lat – tyle, jak się sądzi, ma Układ Słoneczny, co dotychczas stwierdzano badając jedynie meteoryty uderzające w Ziemię.

Księżyc, jak ustalono to dzięki lądującym ekspedycjom, był Świadkiem Genesis.

Ustalenie wieku Księżyca, czasu jego stworzenia, zwiększyło intensywność debat dotyczących kwestii jak powstał Księżyc.

"Nadzieja na rozwiązanie zagadki powstania Księżyca była w latach sześćdziesiątych w programie Apollo głównym racjonalnym uzasadnieniem wysyłania lądujących załóg" – napisał w czerwcu 1986 James Gleick ("The New York Times Science Service"). Było to jednak "wielkie pytanie na które program Apollo nie zdołał odpowiedzieć".

Jak to się stało, że współczesna nauka, mogąc czytać nie zatarty przez erozję "kamień z Rosetty" Układu Słonecznego z tak bliska, wkładając w to tyle wysiłku badawczego, lądując na nim sześć razy – nie uzyskała odpowiedzi na tak zasadnicze pytanie? Rozwiązaniem tej zagadki wydaje się być fakt, że wyniki badań analizowano w świetle poglądów z góry ustalonych; a ponieważ żaden z tych poglądów nie jest prawidłowy, to wielkie pytanie pozostało bez odpowiedzi.

Jedna z najwcześniejszych teorii naukowych dotyczących powstania Księżyca została opublikowana w 1879 roku przez Sir George'a Darwina, drugiego syna Charlesa Darwina. Jego ojciec wystąpił z teorią powstawania gatunków na Ziemi, on zaś jako pierwszy stworzył teorię pochodzenia układu Słońce-Ziemia-Księżyc. Zbudował system oparty na analizach matematycznych i teoriach geofizycznych. Specjalizował się w badaniu pływów; powziął zatem pomysł, że Księżyc uformował się z materii wyrwanej z Ziemi pływami na Słońcu. Postulowano później, że niecka Pacyfiku jest blizną, jaka pozostała po tym "wydarciu" części ziemskiej materii, z której powstał Księżyc.

Mimo że Encyclopaedia Britannica mówi łagodnie, że jest to "hipoteza uważana dzisiaj za nieprawdopodobną", idea ta pojawiła się ponownie w XX wieku jako jedna z trzech ubiegających się o świadectwo prawdy w weryfikacyjnym, jak się tego spodziewano, programie badań Księżyca. Nadano jej techniczną nazwę teorii rozerwania (Fission Theory) i ożywiono, wprowadzając do niej pewne różnice. W zmodyfikowanej teorii zrezygnowano mianowicie z naiwnego pomysłu przyciągania pływów słonecznych; zaproponowano zamiast tego podział Ziemi na dwa ciała, gdy obracała się szybko wokół osi na samym początku swego istnienia. Rotacja ta była tak gwałtowna, że bryła materii, z której właśnie się formowała, oddzieliła się od niej, zestaliła w pewnej odległości od zasadniczej masy Ziemi i ostatecznie pozostała na jej orbicie jako mniejsza siostra w charakterze satelity (il. 39).

Dołączona grafika


Teoria "odrzuconej bryły", zarówno w swej wcześniejszej, jak i odnowionej postaci, została ostatecznie i stanowczo odrzucona przez naukowców z różnych dyscyplin. Badania, przedstawione na trzeciej Konferencji o Pochodzeniu Życia (zorganizowanej w roku 1970 roku w Pacific Palisades w Kalifornii), wykazały, że siły pływowe jako przyczyna rozpadu nie mogą być brane pod uwagę w przypadku powstania Księżyca, jeśli ten obiekt znajduje się w odległości większej niż wartość pięciu radianów Ziemi, Księżyc zaś oddalony jest od Ziemi o wartość mniej więcej 60 radianów ziemskich. Naukowcy uważają też, że studium Kurta S. Hansena z roku 1982 ("Reviev of Geophysics and Space Physics", t. 20) wykazuje w sposób rozstrzygający, iż Księżyc nigdy nie mógł być bliżej Ziemi niż 230 000 km; wyklucza to jakąkolwiek teorię, mówiącą że Księżyc był kiedyś częścią Ziemi (średnia odległość Księżyca od Ziemi wynosi obecnie mniej więcej 380 000 km, jakkolwiek dystans ten nie jest wielkością stałą).

Żeby poradzić sobie z problemem odległości, rzecznicy Teorii Rozerwania proponowali różne jej warianty; problem ów próbowano później niejako na siłę rozwiązać teorią granicy Roche'a (odległość, w której siły pływowe jednego ciała niebieskiego przezwyciężają siłę grawitacji drugiego). Lecz wszystkie warianty teorii rozerwania zostały odrzucone, ponieważ są sprzeczne z prawem zachowania energii. Teoria ta wymaga zaistnienia znacznie większego momentu pędu niż ten, który wprawił Ziemię i Księżyc w obrót wokół własnej osi i zachował się w energii powodującej obieg tych ciał niebieskich wokół Słońca. W książce Origin of the Moon (1986) John A. Wood z Harvard-Smithsonian Center for Astrophysics ("Przegląd hipotez dotyczących powstania księżyca Ziemi") podsumował te wytężone argumenty w taki sposób: "Model rozerwania nastręcza bardzo poważne problemy w dziedzinie dynamiki: żeby ulec rozerwaniu, Ziemia musiałaby mieć mniej więcej czterokrotnie większy moment pędu niż zachodzi to obecnie w układzie Ziemia-Księżyc. Nie ma zadowalającego wyjaśnienia, dlaczego Ziemia miałaby mieć w przeszłości taki nadmiar momentu pędu; a jeśli go miała, to nie sposób wytłumaczyć, co się stało z tą nadwyżką po jej rozerwaniu".

Wiedza o Księżycu zdobyta dzięki programowi Apollo dołączyła geologów i chemików do szeregu naukowców odrzucających teorię rozerwania. Budowa Księżyca pod wieloma względami jest podobna do budowy Ziemi, różni się jednak w kluczowych punktach. Te ciała niebieskie przejawiają wystarczająco dużo cech "pokrewieństwa", aby poznać, że należą do tej samej rodziny, jakkolwiek dość jest różnic, żeby stwierdzić, iż nie są bliźniakami. Odnosi się to szczególnie do skorupy i płaszcza Ziemi, część z których według teorii rozerwania powstał Księżyc. I tak na przykład Księżyc zawiera zbyt mało pierwiastków syderofilnych, takich jak wolfram, fosfor, kobalt, molibden i nikiel w porównaniu z ilościami tych substancji obecnymi w litosferze i płaszczu Ziemi; zbyt wiele zaś ma pierwiastków "odpornych", jak glin, wapń, tytan i uran. W ściśle technicznym podsumowaniu różnych wniosków badań (Pochodzenie Księżyca, "American Scientist", 9-10/1975) Stuart R. Taylor stwierdził: "Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno jest dopasować skład masy Księżyca do płaszcza Ziemi".

Książka Orżgin of the Moon oprócz swych wstępów i podsumowań (takich jak wymieniony artykuł J. A. Wooda) zawiera zbiór rozpraw naukowych, przedstawionych przez sześćdziesięciu dwóch uczonych na Konferencji o Pochodzeniu Księżyca, jaka się odbyła w Kona na Hawajach w październiku 1984 – najwszechstronniejszej konferencji od czasu, gdy dwadzieścia lat wcześniej na podobnym zjeździe specjalistów wytyczono cele naukowe bezzałogowych i załogowych badań Księżyca. Autorzy tych rozpraw, rozpatrując problem z punktu widzenia różnych dyscyplin, doszli do jednomyślnego wniosku, że teoria rozerwania jest błędna. Porównanie składu górnych warstw płaszcza Ziemi z analogicznymi warstwami Księżyca "kategorycznie wyklucza", wedle słów Michaela J. Drake'a z Uniwersytetu w Arizonie, hipotezę rozerwania obrotowego.

Prawa momentu pędu oraz porównanie składu warstw Księżyca z płaszczem Ziemi wykluczyły po lądowaniach załóg na Księżycu także drugą faworyzowaną teorię – teorię przechwycenia. Według niej Księżyc uformował się nie w pobliżu Ziemi, lecz wśród planet zewnętrznych, a nawet poza nimi. Wyrzucony w jakiś sposób na wielką eliptyczną orbitę wokół Słońca, zbliżył się zbyt blisko do Ziemi, został przechwycony przez jej siłę ciążenia i stał się satelitą ziemskim.

Teoria ta, co wykazały liczne badania komputerowe, nie może obejść się bez założenia, że Księżyc zbliżał się do Ziemi niezmiernie powoli. Taki proces przechwycenia, jak dzieje się to w przypadku sztucznych satelitów wysyłanych w kierunku Marsa czy Wenus, by pozostały na orbicie wokół planety, jest niemożliwy w przypadku Księżyca i Ziemi, zważywszy na rozmiary tych obiektów. W stosunku do Ziemi Księżyc (którego masa równa się około jednej osiemdziesiątej masy Ziemi) jest o wiele za duży, by mógł być przechwycony z wielkiej eliptycznej orbity, jeśli nie poruszał się bardzo powoli; wtedy jednak, co wykazały wszystkie obliczenia, rezultatem nie byłoby schwytanie, lecz zderzenie. Teorię tę odłożono na bok, gdy porównano skład tych dwóch ciał niebieskich: Księżyc okazał się zbyt podobny do Ziemi i zbyt niepodobny do planet zewnętrznych, aby można było przyjąć, że powstał tak daleko od Ziemi.

Intensywne prace rzeczników teorii przechwycenia zaowocowały sugestią, że Księżyc pozostałby nietknięty, gdyby tylko zbliżał się do Ziemi nie od zewnątrz, lecz z tej samej części obszaru nieba, gdzie uformowała się sama Ziemia. Wniosek ten zaakceptował nawet S. Fred Singer z Uniwersytetu George'a Masona – zwolennik hipotezy przechwycenia – w swej rozprawie (Origin of the Moon by Capture) przedstawionej na wspomnianej wyżej Konferencji o Pochodzeniu Księżyca. "Wychwyt z mimośrodowej orbity heliocentrycznej nie jest ani możliwy, ani konieczny", stwierdził; osobliwości składu Księżyca "można wyjaśnić w kategoriach warunków formowania się Księżyca na orbicie podobnej do ziemskiej": Księżyc został "przechwycony" w czasie, gdy powstawał w sąsiedztwie Ziemi.

Te ustępstwa rzeczników teorii rozerwania i teorii przechwycenia wzmocniły pozycję trzeciej głównej koncepcji, uprzednio rozpowszechnionej: teorii jednoczesności, czyli wspólnych narodzin. Teoria ta oparta jest na hipotezie wysuniętej pod koniec XVIII wieku przez Pierre-Simona de Laplace'a, który twierdził, że Układ Słoneczny powstał z mgławicowego obłoku gazu, jaki po pewnym czasie, stygnąc i kurcząc się, utworzył przez kondensację Słońce i planety – hipoteza ta jest aktualna w nauce do dzisiaj. Wykazując, że przyspieszenia ruchu orbitalnego Księżyca zależą od wartości mimośrodu orbity Ziemi, Laplace doszedł do wniosku, że te dwa ciała astronomiczne powstały jedno przy drugim, najpierw Ziemia, potem Księżyc. Ziemia i Księżyc, sugerował, były siostrzanymi planetami, partnerami w układzie podwójnym, w jakim orbitują razem wokół Słońca, podczas gdy jedno "tańczy" dokoła drugiego.

Naturalne satelity, czyli księżyce, są skondensowaną materią resztek tej samej pierwotnej materii, z której powstały ich planety macierzyste – głosi ogólnie przyjęta teoria dotycząca sposobu, w jaki planety zdobyły księżyce; powinno się to odnosić także do Ziemi i Księżyca. Statki kosmiczne Pioneer i Voyager wykryły, że satelity naturalne planet zewnętrznych – księżyce, które ogólnie mówiąc musiały powstać z tej samej materii pierwotnej, co ich "rodzice" – są wystarczająco podobne do planet macierzystych, równocześnie zaś, jak to bywa z "dziećmi", wykazują cechy indywidualne; fakt ten mógłby dobrze tłumaczyć zasadnicze podobieństwa i wyraźne różnice między Ziemią a Księżycem.

Ale w odniesieniu do Ziemi i Księżyca naukowcy odrzucają tę teorię, a powodem tego jest wzajemna relacja wielkości tych ciał niebieskich. Księżyc jest po prostu zbyt duży w stosunku do Ziemi – nie tylko dlatego, że jego masa jest tylko 80 razy (w przybliżeniu) mniejsza od ziemskiej, lecz także dlatego, że jego średnica równa się jednej czwartej średnicy Ziemi. Taki stosunek wielkości księżyca do planety macierzystej nie jest spotykany gdziekolwiek indziej w Układzie Słonecznym. Jeśli przyjmiemy masę wszystkich księżyców każdej planety za współczynnik masy planety macierzystej (wyłączywszy Plutona), otrzymamy następujące rezultaty:

Dołączona grafika


Porównanie względnych rozmiarów największego księżyca każdej planety z rozmiarami Księżyca w stosunku do Ziemi (il. 40) także wyraźnie wskazuje na anomalię. Jednym ze skutków tej dysproporcji jest zbyt wielki moment pędu w połączonym układzie Ziemia-Księżyc, aby można było przyjąć hipotezę podwójnego układu planetarnego.

Dołączona grafika


W obliczu faktu, że żadna z tych trzech głównych teorii nie spełnia wymaganych kryteriów, można się tylko zastanawiać, skąd przy Ziemi w ogóle wziął się satelita... Pytanie to nie wszystkim spędza, co prawda, sen z powiek; wskazuje się na fakt, że oprócz Ziemi żadna z planet stałych (nie gazowych) nie ma księżyca: dwa niewielkie ciała niebieskie orbitujące wokół Marsa są według zgodnej opinii uczonych przechwyconymi planetoidami. Jeżeli w Układzie Słonecznym panowały takie warunki, że przy żadnej z planet, które uformowały się między Słońcem a Jowiszem, nie powstał satelita w sposób proponowany przez jakąkolwiek z rozważanych teorii – rozerwania, przechwycenia, jednoczesności – czy także Ziemia, należąca do strefy bezksiężycowej, nie powinna pozostawać bez księżyca? Faktem jest jednak, że Ziemia, jaką znamy, w miejscu, które znamy, posiada księżyc, i to na dodatek niezwykle wielki (proporcjonalnie). Jak to wytłumaczyć?

Jeszcze jedno odkrycie programu Apollo nie pozwala uznać teorii jednoczesności. Powierzchnia Księżyca i jego skład chemiczny sugerują, że częściowe stopienie jego warstw wewnętrznych było przyczyną wylania na nim "oceanu magmy". Żeby to mogło się wydarzyć, musiało zaistnieć źródło odpowiednio wysokiej temperatury. Taka temperaturą może powstać jedynie wskutek kataklizmu czy katastrofy kosmicznej; w scenariuszu jednoczesności nie ma miejsca na tak ogromne podgrzanie. Jak zatem wyjaśnić wylanie oceanu magmy i inne świadectwa obecności kataklizmowej temperatury na Księżycu?

Uwzględnienie właściwej wartości momentu pędu przy powstaniu Księżyca oraz konieczności zaistnienia kataklizmu powodującego taki skok temperatury przyczyniło się do postawienia hipotezy znanej jako teoria wielkiego uderzenia. Teorię tę sformułowano po analizie danych dostarczonych przez program Apollo, kierując się sugestią Williama Hartmanna, geochemika z Planetary Science Institution w Tuscon w Arizonie, oraz jego kolegi, Donalda R. Davisa, którzy w 1978 roku wyrazili pogląd, że zderzenia i uderzenia odegrały istotną rolę w powstaniu Księżyca (Satelitte-sized Planetesimals and Lunar Origin, "Icarus", t. 24). Według ich obliczeń natężenie bombardowania małymi i wielkimi planetoidami w czasie ostatiej fazy tworzenia się planet było o wiele większe, niż stwierdza się to obecne. Niektóre z planetoid miały wystarczającą masę, aby uderzyć z siłą zdolną oderwać część planety przyjmującej cios; w przypadku Ziemi oderwana bryła stała się Księżycem.

Ideę tę podjęli dwaj astrofizycy, Alastair G. W. Cameron z Harvardu i William R. Ward z Caltech. W swoim studium "Pochodzenie Księżyca" ("Lunar Science", t. 7, 1976) przedstawili wizję ciała astronomicznego wielkości planety – co najmniej tak dużego, jak Mars – pędzącego w kierunku Ziemi z szybkością 39 500 km na godzinę. Obiekt ten, przybywając z peryferii Układu Słonecznego, zmierzał po łuku w stronę Słońca – ale znajdująca się na swej pierwotnej orbicie Ziemia stanęła mu na drodze. "Rykoszetowe uderzenie", jakie nastąpiło (il. 41), przechyliło lekko Ziemię, stawiając ją ukośnie względem ekliptyki (obecnie kąt około 23,5°); stopiło też wewnętrzne warstwy obu ciał niebieskich, rozciągając pióropusz odparowanych skał na orbicie wokółziemskiej. Z siłą eksplodującej pary wystrzeliła w przestrzeń ilość materii ponad dwa razy większa niż było jej potrzeba do utworzenia Księżyca; siła ta odrzuciła gruz daleko od Ziemi. Pewna część wyrzuconej materii spadła z powrotem na Ziemię, dość jej jednak pozostało na tyle daleko, aby ulec ostatecznie kondensacji i stać się Księżycem.

Dołączona grafika


Autorzy tej teorii zderzenia-odrzucenia dopracowali ją później, gdy zwrócono uwagę na różne problemy, jakie domagały się rozwiązania; zmodyfikowano ją też po przetestowaniu metodą symulacji komputerowej, czego dokonały inne zespoły naukowe (głównie zespoły A. C. Thompsona i D. Stevensona z Caltech, H. J. Melosha i M. Kippa z Sandia National Laboratories oraz W. Benza i W. L. Slattera z Los Alamos National Laboratory).

Dołączona grafika


Według tego scenariusza (il. 42 przedstawia sekwencję symulacji komputerowej przebiegającą w czasie około osiemnastu minut) w efekcie uderzenia powstała ogromna temperatura (być może rzędu 600° C), która spowodowała stopienie obu ciał niebieskich. Większa część obiektu uderzającego wciekła w środek roztopionej Ziemi; fragmenty obu tych ciał odparowały i zostały odrzucone. Stygnąc, Ziemia uformowała się ponownie z przesyconym żelazem ładunkiem uderzeniowym we wnętrzu; w ten sposób powstało jej jądro. Część odrzuconej materii opadła na Ziemię; reszta, pochodząca głównie z obiektu uderzającego, ostygła i skondensowała się w pewnej odległości – w rezultacie powstał Księżyc, który teraz obiega Ziemię.

Innym poważnym odstępstwem od oryginalnej hipotezy wielkiego uderzenia była konstatacja, że nie da się rozwiązać problemu składu związków chemicznych, jeśli nadlatujący obiekt rzeczywiście przybył z peryferii Układu Słonecznego, a nie z obszaru Kosmosu, w którym powstała Ziemia. Jeśli zaś przybył z tego samego miejsca, w jaki sposób uzyskał tak olbrzymi moment pędu, jakiego potrzebował, by uderzyć z siłą powodującą parowanie skał?

Jest jeszcze kwestia prawdopodobieństwa, na którą zwrócił uwagę sam Cameron, gdy przedstawiał swą teorię na konferencji hawajskiej. "Czy to prawdopodobne – zapytał – żeby ciało niebieskie wielkości Marsa lub większe, wchodząc do układu z przestrzeni międzygwiazdowej i wędrując wewnątrz tego układu, pojawiło się we właściwym czasie w odpowiednim miejscu, aby uczestniczyć w postulowanym przez nas zderzeniu?" Cameron uważa, że około 100 mln lat po uformowaniu się planet, nowo powstały Układ Słoneczny był wciąż niestabilny i poruszało się w nim dość "protoplanetarnych remanentów", żeby sugerowana kolizja z wielkim taranującym obiektem mogła zaistnieć.

Dalsze obliczenia wykazały, że uderzający obiekt musiał być trzy razy większy od Marsa, aby wywołać taki skutek. Dodało to wagi zagadnieniu, gdzie i jak w sąsiedztwie Ziemi takie ciało niebieskie mogło się skondensować. Starając się rozwiązać ten problem, astronom George Wetherill z Carnegie Institute cofnął się matematycznie w czas powstawania planet i doszedł do wniosku, że planety stałe mogły ewoluować w wędrującej grupie mniej więcej pięciuset planetoidalnych obiektów. Ustawicznie zderzając się ze sobą, małe księżyce były czymś w rodzaju surowca budowlanego dla planet i obiektów, które je bombardowały. Obliczenia te zwiększyły prawdopodobieństwo teorii wielkiego uderzenia w jej postaci zderzenia-odrzucenia; pozostawał jednak problem olbrzymiej temperatury wywołanej kolizją. "Temperatura takich zderzeń – wnioskował Wetherill – stopiłaby oba obiekty". Mogłoby to, jak się zdaje, wyjaśnić, w jaki sposób powstało jądra Ziemi i skąd się wzięły oceany magmy na Księżycu.

Chociaż w tej najnowszej wersji pozostaje wiele wątpliwości, które nie pozwalają przyjąć jej jako zadowalającej teorii kosmogonicznej, wielu uczestników Konferencji o Pochodzeniu Księżyca (1984) było gotowych jeszcze przed końcem obrad przyjąć hipotezę zderzenia-odrzucenia za główną kandydatkę do oficjalnego stanowiska nauki – nie tyle z przekonania o jej poprawności, ile z rozgoryczenia. "Stało się tak – napisał w swym podsumowaniu Wood – głównie dlatego, że kilku niezależnych badaczy wskazało na to, iż kondensacja, model najpowszechniej akceptowany przez księżycologów (przynajmniej na poziomie podświadomości) nie może być brana pod uwagę ze względu na moment pędu zawarty w układzie ZiemiaKsiężyc". I rzeczywiście, niektórzy z uczestników konferencji, włącznie z samym Woodem, dostrzegli irytujące problemy w nowej teorii. "Żelazo zauważył Wood – jest właściwie substancją lotną; podzieliłoby zatem w dużym stopniu los sodu i wody"; innymi słowy nie wciekłoby do jądra Ziemi, jak postuluje owa teoria, nie ponosząc poważnych strat ilościowych. Obfitość wody na Ziemi, nie mówiąc już o obfitości żelaza w jej płaszczu, byłaby niemożliwa, gdyby Ziemia uległa przetopieniu.

Ponieważ każdy wariant teorii wielkiego uderzenia zakładał całkowite przetopienie Ziemi, należało teoretyczne rozważania poprzeć jakimś dowodem takiej przemiany. Dowodu jednak nie ma – orzeczono jednoznacznie w raporcie na Konferencji o Pochodzeniu Ziemi (Berkeley, Kalifornia, rok 1988). Gdyby Ziemia się stopiła, a następnie powtórnie skrzepła, różne pierwiastki w jej skałach skrystalizowałyby się inaczej, niż to się stwierdza w ich obecnych postaciach i pojawiłyby się w nowych stosunkach ilościowych. Innym rezultatem byłyby zniekształcenia kulistych skupień krystalicznych, charakteryzujących materię najbardziej pierwotną na Ziemi oraz pierwotne meteoryty (chondryty) – zniekształceń takich jednak nigdzie nie wykryto. Jeden z badaczy, A. E. Ringwood z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego, rozszerzył te testy na więcej niż tuzin pierwiastków, których powinna dotyczyć zmiana stosunków ilościowych po przeobrażeniu litosfery ziemskiej wskutek stopienia Ziemi; nie stwierdził jednak żadnych znaczących zmian. W przeglądzie wyników tych badań ("Science" z 17.03.1989) wskazano, że na konferencji geochemików w 1988 roku "oświadczono, iż potężne uderzenie i nieuniknione przetopienie Ziemi nie da się pogodzić z aktualnym stanem wiedzy w dziedzinie geochemii. Szczególnie skład górnej warstwy płaszcza, w przekroju kilkuset kilometrów, przemawia za tym, że litosfera nie przeszła procesu całkowitego stopienia w jakimkolwiek czasie". "Geochemia – konkludowali autorzy artykułu w »Science« – zdaje się być potencjalną przeszkodą dla teorii wielkiego uderzenia". Podobnie pisano o tym W "The Economist" z 22.07.1989 w artykule Nauka i technologia: liczne badania skłoniły geochemików "do zajęcia sceptycznej postawy wobec hipotezy uderzenia".

Nie inaczej niż poprzednie teorie, hipoteza wielkiego uderzenia rozwiązując jedne problemy, zawiodła w przypadku innych. Można wprawdzie zapytać, czy teoria uderzenia-stopienia odnosząc się do zagadnień ziemskich nie rozwiązuje przynajmniej problemu stopienia stwierdzonego najwyraźniej na Księżycu?

Okazuje się, że niezupełnie rozwiązuje. Badania termiczne wykazały, że Księżyc w ogromnym stopniu rzeczywiście doznał stopienia. "Są oznaki, że w swojej wczesnej historii Księżyc został potężnie nadtopiony lub całkowicie stopiony", powiedział Alan B. Binder z Johnson Space Center NASA na Konferencji o Pochodzeniu Księżyca. "We wczesnej", lecz nie "na samym początku", zastrzegli inni naukowcy. Ta kluczowa różnica wynika z badań naprężeń w skorupie Księżyca (przeprowadzonych przez Seana C. Solomona z Massachusetts Institute of Technology), a także ze składu izotopów (atomów tego samego pierwiastka, których jądra mają tę samą liczbę protonów, lecz różną liczbę masową, wynikającą z różnej liczby neutronów) badanego przez D. L. Turcotte'a i L. H. Kelloga z Uniwersytetu Cornella. Badania te, jak stwierdzono na konferencji w 1984 roku, "przemawiają za stosunkowo chłodnym początkiem Księżyca".

Co w takim razie powiedzieć o dowodach stopień na Księżycu? Nie ma wątpliwości, że zaistniały: gigantyczne kratery, niektóre o średnicy kilkuset czy więcej kilometrów, są niemymi świadkami tych temperatur. Księżycowe maria ("morza") nie były, jak obecnie wiadomo, zbiornikami wodnymi, lecz obszarami powierzchni Księżyca spłaszczonymi potężnymi uderzeniami. Są one oceanami magmy. Skały zawierają szkło; szklana materia osadzona jest w powierzchni Księżyca, co świadczy o jej gwałtownym stopieniu przez uderzenia o ogromnym potencjale prędkości (w odróżnieniu od podgrzania roztopioną lawą jako źródłem ciepła). Na trzeciej Konferencji o Pochodzeniu Życia uznano to zagadnienie za tak ważne, że poświęcono cały dzień tematowi "Szkło na Księżycu". Eugene Shoemaker z NASA i z Caltech raportował, że takie próbki "zeszklonych wstrząsem" skał i inne stopione kamienie znajdowano w obfitości na Księżycu; obecność niklu w szklanych kulkach i paciorkach sugerowała, że obiekt uderzający miał skład chemiczny inny niż Księżyc, na którym skały rodzime pozbawione niklu.

Kiedy doszło do tych wszystkich zderzeń, które stopiły powierzchnię Księżyca? Badania wykazały, że nie wtedy, gdy Księżyc powstawał, lecz jakieś 500 mln lat później. Na konferencji prasowej w 1972 roku naukowcy z NASA orzekli, że w tamtym czasie "Księżyc przeszedł konwulsyjną ewolucję". "Cztery miliardy lat temu nastąpił kataklizm, podczas którego ciała niebieskie wielkości dużych miast i małych państw zbombardowały Księżyc, tworząc jego ogromne baseny i potężne góry. Pozostawione w wyniku tych zderzeń olbrzymie ilości materiałów radioaktywnych zaczęły podgrzewać skały pod powierzchnią i stapiać masywne bloki, wyrzucając szczelinami morza lawy. Apollo 15 znalazł w Kraterze Ciołkowskiego blok skalny sześć razy większy niż jakikolwiek blok skalny na Ziemi. Apollo 16 odkrył, że kolizja, która utworzyła Morze Nektaru, rozrzuciła gruz na dystansie 1600 km. Apollo 17 wylądował w pobliżu skarpy osiem razy wyższej niż najwyższa skarpa na Ziemi..."

Oceniono, że najstarsze skały na Księżycu mają 4,25 mld lat; próbki gruntu datuje się na 4,6 mld lat. Wszyscy naukowcy (1500 osób lub więcej), którzy badali skały księżycowe i próbki gruntu przywiezione na Ziemię, zgadzają się, że Księżyc powstał w czasie pierwotnego formowania się Układu Słonecznego. William Hartmann w swym artykule Kratery w Układzie Słonecznym ("Scientific American", 10/1977) napisał, że "różni analitycy programu Apollo stwierdzili raczej ostrą granicę wieku wielu próbek skał księżycowych. Limit ten nie przekracza 4 mld lat; niewiele przetrwało skał starszych". Skały i próbki gruntu zawierające szkło, powstałe przy intensywnych uderzeniach, oceniono na 3,9 mld lat. "Wiemy, że kataklizmowy epizod o wielkim zasięgu zniszczył starsze skały i powierzchnie planet gwałtownym bombardowaniem", stwierdził Gerald J. Wasserburg z Caltech w przeddzień startu ostatniej misji Apollo; aktualne wówczas pytanie brzmiało: "Co wydarzyło się między powstaniem Księżyca około 4,6 mld lat temu a czasem, gdy 4 mld lat temu doszło do tej katastrofy?"

Tak więc skała znaleziona przez kosmonautę Davida Scotta, nazwana "skałą Genesis", nie powstała wtedy, gdy tworzył się Księżyc, lecz około 600 mln lat później, w rezultacie kosmicznej katastrofy. Mimo to, jej nazwa jest trafna, ponieważ opowieść Genesis nie traktuje o pierwotnym formowaniu się Układu Słonecznego 4,6 mld lat temu, lecz o Niebiańskiej Bitwie Nibiru/Marduka z Tiamat, która wydarzyła się około 4 mld lat temu.

Niezadowoleni z żadnej teorii pochodzenia Księżyca, proponowanej dotąd, niektórzy próbują wyselekcjonować najlepszą, szeregując te teorie według pewnych kryteriów. Na "Tablicy Prawdy" sporządzonej przez Michaela J. Drake'a z Laboratorium Księżycowego i Planetarnego Uniwersytetu Stanu Arizona na pierwszym miejscu i z dużą przewagą nad innymi figuruje teoria kondensacji. Według analiz Johna A. Wooda teoria ta spełnia wszystkie kryteria z wyjątkiem tego, które dotyczy momentu pędu układu Ziemia-Księżyc. Po zasileniu jej pewnymi elementami hipotez wielkiego uderzenia i rozerwania, koncepcja ta znajduje obecnie najwięcej zwolenników. Według teorii przedstawionej na konferencji w roku 1984 przez A. P Bossa z Carnegie Institute i S. J. Peale'a z Uniwersytetu Kalifornijskiego Księżyc kondensował się wraz z Ziemią z tej samej pierwotnej materii, jednakże obłok gazowy, w którym to się odbywało, poddany był bombardowaniu obiektów planetoidalnych, jakie czasem rozbijały na kawałki powstający Księżyc, czasem zaś wzbogacały jego masę nową, obcą materią (il. 43). Efektem tego procesu był coraz większy przyrost masy Księżyca, przyciągającej i pochłaniającej inne, mniejsze obiekty, które formowały się w pasie wokółziemskim. Na koniec powstał Księżyc pokrewny Ziemi, ale i różniący się od niej.

Dołączona grafika


Przerzucając się z teorii na teorię, współczesna nauka dotycząca powstania Księżyca przyjęła obecnie ten sam model, który tłumaczy proces tworzenia się obfitujących w księżyce układów planet zewnętrznych. Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia kwestia, dlaczego zamiast roju mniejszych księżyców wokół zbyt małej Ziemi krąży zbyt duży, pojedynczy księżyc.

Żeby odpowiedzieć na to pytanie, musimy wrócić do kosmogonii sumeryjskiej.

Pierwszą wskazówką pomocną dla współczesnej nauki jest teza, że Księżyc powstał nie jako satelita Ziemi, lecz ze znacznie większej Tiamat. Tysiące lat przedtem – zanim cywilizacja zachodnia odkryła roje księżyców krążących wokół Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna – Sumerowie opisywali Tiamat otoczoną grupą satelitów, "złożoną z jedenastu". Umieszczali Tiamat Marsem, co kwalifikowałoby ją jako planetę zewnętrzną; zdobyła swą "niebiańską hordę" nie inaczej niż przy udziale innych planet zewnętrznych.

Gdy porównujemy najnowsze teorie naukowe z kosmogonią sumeryjską, odkrywamy, że współczesna nauka nie tylko zaakceptowała te same idee, które charakteryzują ogół wiedzy sumeryjskiej, lecz nawet używa terminologii jakby zaczerpniętej z sumeryjskich tekstów...

Podobnie jak najświeższe teorie, kosmogonia sumeryjska również przedstawia wizję wczesnego, niestabilnego Układu Słonecznego, w którym obiekty planetoidalne i powstające siły grawitacyjne zaburzają równowagę planet i powodują czasem nieproporcjonalnie wielki wzrost księżyców. W Dwunastej Planecie opisałem te niebiańskie warunki w taki sposób: "Zakończywszy majestatyczny dramat narodzin planet, autorzy eposu podnoszą teraz kurtynę do aktu drugiego, by przedstawić historię niebiańskiego zamieszania. Nowo powstałej rodzinie planet daleko było do stałości. Planety przyciągały się wzajemnie; dążyły do Tiamat, zakłócając spokój pierwotnych ciał i narażając je na niebezpieczeństwa". W poetyckich słowach Enuma elisz:

"Boscy bracia zebrali się w grupę;
Trzęśli Tiamat, miotając się tu i tam.
Ich błazeństwa dręczyły »brzuch« Tiamat,
Ich szaleństwa rujnowały niebiański dom.
Apsu nie był w stanie uciszyć ich wrzasków;
Ich wybryki odjęły mowę Tiamat.
Ich uczynki były obrzydliwe [...].
Nieznośne było ich postępowanie,
Robili to, co chcieli".


"Mamy tutaj rzucającą się w oczy wzmiankę o chwiejności orbit", napisałem w Dwunastej Planecie. Nowe planety "miotały się tu i tam"; zbliżały się za bardzo do siebie ("zebrali się w grupę"); stawały na przeszkodzie Tiamat; zbytnio zbliżały się do jej "brzucha"; ich "postępowanie" – orbity – "było nieznośne"; ich siła ciążenia "robiła, co chciała" – była nieumiarkowana, pomiatała innymi orbitami.

Odrzucając wcześniejsze koncepcje Układu Słonecznego stygnącego powoli w pierwotnym gorącym obłoku i stopniowo krzepnącego w swym obecnym kształcie, opinia naukowa zwróciła się obecnie w przeciwnym kierunku. "Odkąd szybsze komputery pozwalają wnikliwiej śledzić mechanikę nieba i ruchy konkretnych planet – pisał A. Kerr ("Science" z 14.04.1989) – wszędzie wyłania się z tych obserwacji chaos". Przytoczył takie badania, jak prace Geralda J. Sussmana i Jacka Wisdoma z Massachusetts Institute of Technology, którzy penetrowali przeszłość za pomocą symulacji komputerowych i odkryli, że "liczne orbity między Uranem a Neptunem stawały się chaotyczne" i że "orbitalne poczynania Plutona są chaotyczne i nieprzewidywalne". J. Laskar z paryskiego Bureau des Longitudes wykrył pierwotny chaos w całym Układzie Słonecznym, "szczególnie zaś wśród planet wewnętrznych, włącznie z Ziemią".

George Wetherill, aktualizując swoje obliczenia zmasowanych zderzeń między mniej więcej pięciuset obiektami planetoidalnymi ("Science" z 17.05.1985), opisał proces zachodzący w strefie planet stałych jako koncentrację "licznych braci i sióstr", zderzających się ze sobą i formujących w ten sposób "próbne planety". Ów proces koncentracji – zderzania się, rozbijania, przechwytywania materii od siebie aż do czasu, gdy niektóre zwiększyły swoją masę i uformowały się ostatecznie jako planety stałe – był niczym innym niż "bitwą generalną", która trwała przez większość okresu pierwszych 100 mln lat Układu Słonecznego.

Słowa wybitnego naukowca zdumiewająco przypominają retorykę Enuma elisz. Mówi on o "licznych braciach i siostrach", poruszających się we wszystkich kierunkach, zderzających się ze sobą, zakłócających inne orbity i zagrażających wzajemnie własnemu istnieniu. Starożytny tekst mówi o "boskich braciach", którzy "trzęśli", "dręczyli", "miotali się tu i tam" w niebiosach, w tej strefie, gdzie była Tiamat, blisko jej "brzucha". Wetherill użył wyrażenia "bitwa generalna", aby określić konflikt między tymi "braćmi i siostrami". Narracja sumeryjska posługuje się tym samym słowem – "bitwa" – żeby opisać, co się wydarzyło, i utrwalić po wsze czasy wypadki Genesis jako Niebiańską Bitwę.

Czytamy w starożytnym tekście, że gdy niebiańskie zakłócenia przybrały na sile, Tiamat stworzyła własny "zastęp", aby z jego pomocą "walczyć" z niebiańskimi "braćmi", którzy wtargnęli do jej posiadłości:

"Stworzyła gromadę
i szaleje z wściekłości [...],
bogów-potworów [...] zrodziła jedenastu [...].

Maszerowali tłocząc się u boku Tiamat;
Rozwścieczeni, dniem i nocą knują między sobą.
Są gotowi do walki, kipią gniewem, szaleją;
Zebrali się, przygotowali do starcia".


Podobnie jak współcześni astronomowie zakłopotani są nieproporcjonalnie dużym rozmiarem Księżyca, skonsternowani tym faktem byli autorzy Enuma elisz. Każąc mówić planetom, zwracają uwagę na rosnącą wielkość i niewspółmierną do układu masę Kingu. Planety wypowiadają najważniejszą skargę:

"Spośród bogów tworzących jej gromadę
wyniosła Kingu, pierworodnego, zrobiła go wodzem.
Zrobiła go wielkim, by rozkazał gromadzie
podnieść oręż i ruszyć do walki,
postawiła go na czele ataku, żeby
w bitwie dowodził -
powierzyła mu to zadanie.
A gdy wybrała mu miejsce w gromadzie,
powiedziała mu – »rzuciłam urok dla ciebie;
na zgromadzeniu bogów uczyniłam cię wielkim;
dałam ci przewagę nad innymi bogami.
Zaprawdę, jesteś najwyższy!«"


Według tej starożytnej kosmogonii jeden z jedenastu księżyców Tiamat osiągnął niebywałą wielkość, czego powodem były nieustanne perturbacje i ogólny chaos w nowo powstałym Układzie Słonecznym. W jaki sposób powstanie tego monstrualnego księżyca zmieniło warunki układu – niestety w starożytnym tekście nie jest jasno powiedziane; zagadkowe wersety i niektóre oryginalne słowa, różnie odczytywane i tłumaczone, zdają się mówić, że "wyniesienie" Kingu spowodowało "stłumienie ognia" (według E. A. Speisera) lub "uspokojenie boga ognia" (według A. Heidela) oraz ukorzenie/pokonanie "broni-mocy, która jest tak potężna w swym rozmachu" – być może chodzi tu o zakłócającą siłę grawitacji.

Bez względu na to, czym mógł być ów efekt uspokajający dla Tiamat i jej zastępu, dla innych planet wzrost Kingu okazywał się w coraz większym stopniu niszczący. Szczególnie niepokoiło ich podniesienie Kingu do statusu dojrzałej, w pełni samodzielnej planety:

"Nadała mu tablicę przeznaczeń,
przymocowała mu ją do piersi [...].
Kingu poszedł wysoko,
otrzymał niebiańską rangę".


Właśnie ten "grzech" Tiamat: nadanie Kingu własnego orbitalnego "przeznaczenia", rozzłościł inne planety tak bardzo, że "wezwały" Nibiru/Marduka, aby położył kres Tiamat i wyeliminował jej nienormalnego małżonka. W wynikającej z tego Niebiańskiej Bitwie Tiamat, jak była już o tym mowa, została rozszczepiona na dwoje: jedna część uległa rozbiciu; druga razem z Kingu powędrowała na nową orbitę, aby stać się Ziemią i Księżycem.

Mamy tutaj kolejność wydarzeń odpowiadającą najmocniejszym punktom różnych współczesnych teorii dotyczących powstania, ewolucji i ostatecznego losu Księżyca. Chociaż natura "broni-mocy [...] tak potężnej w swym rozmachu" czy "boga ognia" przyczyniającego się do nieproporcjonalnego wzrostu Kingu pozostaje niejasna, ów fakt niewspółmiernych rozmiarów Kingu (nawet w stosunku do większej Tiamat) odnotowany jest z uwzględnieniem wszelkich niepokojących szczegółów. Znajdujemy tu wszystko – z wyjątkiem pomysłu, że kosmogonia sumeryjska potwierdza współczesną naukę, ponieważ to współczesna nauka dogania starożytną wiedzę.

Czy Księżyc mógł rzeczywiście być planetą w fazie powstawania, jak twierdzili Sumerowie? Z materiału przedstawionego w poprzednich rozdziałach wynika, że można to sobie wyobrazić. Czy rzeczywiście przejawiał cechy planetarne? Wbrew długo wyznawanym poglądom, że Księżyc był zawsze obiektem martwym, odkryto na nim w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych właściwie wszystkie znamiona planety z wyjątkiem nie zależnej orbity wokół Słońca. Na jego powierzchni są obszary pocięte gmatwaniną poszarpanych łańcuchów górskich; są równiny i "morza", które, jeśli nie były zbiornikami wodnymi, były prawdopodobnie oceanami roztopionej lawy. Ku zaskoczeniu naukowców, Księżyc okazał się złożony z warstw, jak Ziemia. Mimo wyczerpania jego zasobów żelaza skutkiem kataklizmu, omówionego wcześniej, okazuje się, że zachował żelazne jądro. Naukowcy debatują, czy to jądro jest wciąż w stanie ciekłym, zdumieni są bowiem odkryciem, że Księżyc wytwarzał kiedyś pole magnetyczne, jakie powstaje wskutek ruchu wirowego płynnego żelaznego jądra, jak dzieje się to w przypadku Ziemi i innych planet. Znaczące są w tym względzie badania Keitha Runcorna z Uniwersytetu Brytyjskiego w Newcastle-upon-Tyne, wykazujące, że pole magnetyczne Księżyca "zanikło około 4 mld lat temu" – wydarzyła się wtedy Niebiańska Bitwa.

Aparatura zainstalowana na Księżycu przez astronautów misji Apolla przekazała dane, które ujawniły "niespodziewanie wysoką temperaturę, emanującą falami spod powierzchni Księżyca", co wskazuje na niewygasłe procesy zachodzące wewnątrz tego "martwego globu". Parę – wodną – wykryli naukowcy z Rice University, którzy donieśli (w październiku 1971); o zaobserwowaniu "gejzerów pary wodnej strzelających przez szczeliny powierzchni księżycowej". Inne nieoczekiwane odkrycia, zgłoszone na III Konferencji Nauk Lunarnych w Houston w 1972 roku, ujawniły nieprzerwaną aktywność wulkaniczną na Księżycu, co "wskazywałoby na jednoczesne występowanie znacznych ilości ciepła i wody w pobliżu powierzchni Księżyca".

W 1973 roku "jasne rozbłyski" zaobserwowane na Księżycu okazały się emisjami gazu z jego wnętrza. Donosząc o tym, Walter Sullivan, redaktor naukowy "The New York Times", zauważył, że nawet jeśli Księżyc nie jest "żyjącym ciałem niebieskim [...], jest przynajmniej ciałem oddychającym". Takie podmuchy gazu i ciemnej mgły obserwowano w kilku głębokich kraterach księżycowych od czasu pierwszej wyprawy Apollo do roku co najmniej 1980.

Oznaki wciąż nie wyczerpanej aktywności wulkanicznej na Księżycu skłoniły naukowców do przypuszczenia, że miał on kiedyś atmosferę bogatą w składniki: złożoną z takich lotnych substancji i pierwiastków, jak wodór, hel, argon, siarka, związki węgla i woda. Możliwość, że pod powierzchnią Księżyca wciąż może istnieć woda, nasunęła intrygujące pytanie, czy woda płynęła kiedyś na powierzchni Księżyca i – jako substancja bardzo lotna – wyparowała i rozproszyła się w przestrzeni kosmicznej.

Gdyby nie ograniczenia budżetowe, NASA chętnie przyjęłaby zalecenia grona specjalistów, aby przebadać Księżyc pod kątem projektowanej eksploatacji jego złóż mineralnych. Trzydziestu geologów, chemików i fizyków, którzy spotkali się w sierpniu 1977 w Uniwersytecie Kalifornijskim w San Diego, zwracając uwagę na to, że badania Księżyca – zarówno z orbity, jak i na powierzchni – ograniczają się do pasa równikowego, nalegało, żeby wysłać statek na orbitę wokółbiegunową. Nie tylko dlatego, że taki statek mógłby zebrać dane z całego Księżyca, lecz także ze względu na możliwość odkrycia, czy obecnie występuje tam woda. "Jednym z celów obserwacji umieszczonego na takiej orbicie statku – powiedział James Arnold z Uniwersytetu Kalifornijskiego – byłyby niewielkie obszary wokół biegunów, gdzie nigdy nie świeci Słońce. Naukowcy teoretyzują, że w tych miejscach może się znajdować około 100 mld ton wody w postaci lodu. [...] Jeśli zamierzacie podjąć działania w Kosmosie na wielką skalę, takie jak kopalnictwo i przemysł, będzie to wymagać wielkich ilości wody; obszary biegunowe Księżyca mogłyby być dobrym jej źródłem".

Czy Księżyc wciąż ma wodę po tych wszystkich kataklizmach, trzeba się jeszcze upewnić. Ale nie powinna dziwić coraz większa liczba dowodów, że woda może nadal być obecna w jego wnętrzu i na jego powierzchni. Ostatecznie Księżyc – alias Kingu – był czołowym satelitą "wodnistego potwora", Tiamat.

Przy okazji ostatniej misji księżycowej Apollo, "The Economist" z 11.12.1972 podsumował odkrycia tego programu w taki sposób: "Być może najważniejszym spostrzeżeniem wszystkich tych badań jest to, że Księżyc nie okazał się prostym, nieskomplikowanym obiektem, lecz objawił się jako ciało prawdziwie planetarne".

"Ciało prawdziwie planetarne." Tak opisywali go Sumerowie tysiące lat temu. I jak stwierdzili przed tysiącami lat, ta planeta w stadium powstawania nie stała się planetą, gdyż została pozbawiona tego statusu w rezultacie Niebiańskiej Bitwy. Oto co uczynił Nibiru/Marduk z Kingu:

"A Kingu, który wybił się wśród nich na wodza,
Marduk umniejszył; uważał go za boga DUG.GA.E.
Odebrał mu tablicę przeznaczeń,
nie należała mu się.
Położył na niej swoją pieczęć
i przymocował do własnej piersi".


Pozbawiony orbitalnego pędu, Kingu został zdegradowany do statusu zaledwie satelity – naszego Księżyca.

Sumeryjskie spostrzeżenie, że Nibiru/Marduk "umniejszył" Kingu, odbiera się jako aluzję do obniżenia jego rangi i znaczenia. Ale jak wykazują ostatnie badania, Księżyc stracił większość swoich zasobów żelaza w kosmicznej katastrofie, co spowodowało znaczne zmniejszenie jego gęstości. "Są dwa ciała planetarne w Układzie Słonecznym, których osobliwie nikła gęstość wyróżnia je spośród innych i wskazuje na to, że powstały w niezwykłych warunkach – napisał Alastair Cameron w »Icarusie« (t. 64, 1985). – Te obiekty to Księżyc i Merkury. Ten pierwszy jest wyraźnie rozrzedzony i wielkim stopniu pozbawiony żelaza". Innymi słowy, Kingu rzeczywiście zmalał!

Inny dowód wskazuje na to, że w rezultacie potężnych uderzeń Księżyc stał się bardziej zwarty. Po stronie odwróconej zawsze od Ziemi – "ciemnej stronie" – na jego powierzchni ciągną się góry, skorupa zaś jest gruba. Po stronie widocznej z Ziemi leżą ogromne płaskie równiny, jak gdyby nierówności terenu zostały zniwelowane. Wewnątrz Księżyca wahania grawitacyjne zdradzają istnienie zwartych, cięższych mas w kilku skupieniach, szczególnie w tych miejscach, gdzie powierzchnia uległa spłaszczeniu. Choć zewnętrznie Księżyc (jak wszystkie ciała niebieskie przekraczające pewną minimalną wielkość) ma kształt kulisty, masa jego jądra uformowana jest jak tykwa, co wykazały badania komputerowe (il. 44). Jest to kształt noszący ślad "wielkiego uderzenia", które wgniotło Księżyc i wyniosło go na nowe miejsce w niebie, o czym pisali Sumerowie.

Dołączona grafika


Twierdzenie Sumerów, że Kingu został przemieniony w DUG.GA.E, jest nie mniej intrygujące. Termin ten, jak napisałem w Dwunastej Planecie, dosłownie oznacza "garnek ołowiu". W tamtym czasie uważałem to za obrazowe określenie Księżyca jako "bryły martwej gliny". Jednak odkrycia misji Apollo sugerują, że ów sumeryjski termin nie jest metaforą, lecz dosłownym, poprawnym naukowo określeniem. Jedną z pierwszych zagadek napotkanych na Księżycu była kwestia tak zwanego "osieroconego ołowiu". Program Apollo ujawnił, że skorupa księżycowa na głębokość kilku kilometrów jest niezwykle nasycona pierwiastkami radioaktywnymi, takimi jak uran. Znaleziono też dowody na istnienie wygasłych złóż radonu. W końcowych lub pośrednich stadiach proces rozpadu tych pierwiastków przemienia je w ołów.

W jaki sposób Księżyc został tak wzbogacony pierwiastkami promieniotwórczymi, pozostaje nie rozwiązaną zagadką, lecz jest już oczywiste, że te pierwiastki w przeważającej części rozpadły się w ołów. Tak więc sumeryjskie twierdzenie, że Kingu zmienił się w "garnek ołowiu", ściśle odpowiada kryteriom naukowej wypowiedzi.

Księżyc nie tylko był świadkiem Genesis. Jest także świadkiem wiarygodności biblijnej Genesis – dokładności starożytnej wiedzy.

SŁOWAMI ASTRONAUTÓW



Przemianę "niemal natury duchowej" w poglądach na siebie, innych ludzi i na możliwość istnienia istot inteligentnych poza Ziemią zauważono u prawie wszystkich kosmonautów amerykańskich.

Gordon Cooper, który pilotował Mercurego 9 w 1963 roku i był drugim pilotem statku Gemini 5 w roku 1965, powrócił z wiarą, że "inteligentne istoty pozaziemskie odwiedzały Ziemię w przeszłości". Skłoniło go to do zainteresowania się archeologią. Edward G. Gibson, naukowiec na pokładzie bazy Skylab 3 (1974), powiedział, że orbitowanie wokół Ziemi sprawia, "iż człowiek zaczyna myśleć trochę więcej o życiu istniejącym gdzieś we Wszechświecie".

Szczególnie poruszeni byli astronauci misji księżycowych Apollo. "Gdy się tam jest, coś nieokreślonego dzieje się z człowiekiem", stwierdził astronauta Ed Mitchell z Apollo 14. Jim Irwin (Apollo I S) był "głęboko poruszony [...] i odczuwał obecność Boga". Jego kolega, A1 Wordem wypowiadając się (w programie telewizyjnym Michaela G. Lemle'a "Druga strona Księżyca") w dwudziestą rocznicę pierwszego lądowania na Księżycu, porównał moduł księżycowy, lądujący i startujący pionowo z powierzchni globu, do statku kosmicznego opisanego w wizji Ezechiela.

"Uważam – powiedział Al Worden – że Wszechświat jest z pewnością cykliczny; w jednej galaktyce jest planeta, która przestaje nadawać się do życia, a w drugiej części Kosmosu czy w innej galaktyce istnieje planeta stwarzająca doskonałe warunki do zamieszkania. Wyobrażam sobie jakieś inteligentne istoty, takie jak my, przenoszące się z planety na planetę jak Indianie południowego Pacyfiku z wyspy na wyspę, aby kontynuować gatunek. Myślę, że możemy być kombinacją istot, które żyły tu na Ziemi w jakimś okresie w przeszłości, z istotami przybywającymi na Ziemię z jakiejś części Wszechświata; te dwa gatunki połączyły się genetycznie [...]. W rzeczywistości bardzo niewielka grupa mogła wylądować na Ziemi i powołać w ten sposób następców, którzy w końcu zaczną się rozprzestrzeniać w Kosmosie".

Natomiast Buzz Aldrin (Apollo 11) wyraził przekonanie, iż "pewnego dnia, używając teleskopów zainstalowanych na orbicie, takich jak teleskop Hubble'a, lub innych przełomowych wynalazków, możemy się dowiedzieć, że naprawdę nie jesteśmy sami w tym wspaniałym Wszechświecie".

C.D.N.


  • 0



#15

zoltan.
  • Postów: 27
  • Tematów: 1
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Dajcie więcej! Genialny artykuł! :)
  • 0


 

Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych