Skocz do zawartości


Zdjęcie
- - - - -

Znicz L.: Katastrofa tunguska ; Trójkąt Bermudzki ; Obce ślady


  • Please log in to reply
3 replies to this topic

#1

Rajcer.
  • Postów: 4
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Dołączona grafika


Lucjan Znicz: Katastrofa tunguska ; Trójkąt Bermudzki ; Obce ślady
cykl: Goście z Kosmosu? cz. 2
KAW 1982

Witam postanowiłem przedstawić Wam jeden rozdział książki o tytule "Goście z kosmosu" autor Lucjan Znicz wydanej przez Krajową Agencję wydawniczą w 1982 roku. Wiem, że to już prawie 30 lat, ale autor ma całkiem ciekawe podejście do tematu. Poniżej będzie przedstawiony skan, przerobiony prze zemnie, jedynymi zmianami jakie zostały wprowadzone są to rysunki (starałem się je zaktualizować). Zapraszam do lektury.


KATASTROFA TUNGUSKA

  • Dzień syberyjskiej tajgi

Syberyjską tajgę czas - jak się wydaje - omija z daleka. Prawda, przecina się przez nią teraz największa inwestycja Związku

Radzieckiego, Bajkalsko-Amurska Magistrala (BAM), lecz wystarczy bodaj kilka kilometrów oddalić się od miejsca budowy, by ocenić piękno nietkniętego ręką ludzką lasu i - mimo wszystko -nikłość wysiłków ludzkich wobec niezmierzonego zarówno w czasie, jak i przestrzeni trwania przyrody.

Nie mijające lata zmieniają tajgę, tylko... pory roku. Dlatego też gdy sam wreszcie znalazłem się przed kilku laty w jej ostępach,

największą trudność stanowiło dla mnie cofnięcie się nie o 60 lat, tylko o ... 4 miesiące! Zapewne wówczas, jak i teraz jednakowo szumiały drzewa i śpiewały ptaki i z pewnością tak samo ciamkało lepkie błoto, przy każdym kroku zdradliwie wciągające w głąb nogi, i przebłyskiwały wśród poszycia ciemnorudymi lusterkami wody nieruchome uroczyska. Tylko że teraz tajga była bardziej jasna, przejrzysta i mieniła się wszystkimi odcieniami typowych kolorów jesieni: żółci i purpury. A jaka była wówczas? Bardziej zielona? Bardziej gęsta? Bardziej cicha? ...

I nagle zwalił się na nią oszałamiający huk jakby gigantycznej kanonady. Nieliczni świadkowie tego dziwnego zjawiska, którzy w czas

unieśli głowy, zdążyli dojrzeć na niebie mknącą ognistą kulę jaśniejszą od słońca. W moment później powietrzem wstrząsnął wybuch niezwykłej siły. Przerażeni mieszkańcy leżącej wśród tej syberyjskiej tajgi faktorii Wanawara, którzy wybiegli z rozlatujących się pod wpływem podmuchu domów, ujrzeli na horyzoncie oślepiającą, ognistą fontannę, która z wolna rozpłynęła się w grzybopodobną chmurę dymu. Gigantyczny słup dymu nad tajgą zauważono także w Kireńsku nad Leną (odległym od Wanawary o 450 km!). Późniejsze obliczenia wykazały, że aby mógł on być widoczny z tej odległości, musiał wznosić się co najmniej na wysokość 20 km. Na kolei transsyberyjskie) w pobliżu Kańska (800 km od Wanawary!) maszynista usłyszawszy wybuch zatrzymał pociąg, aby sprawdzić, czy to nie rozerwał się przypadkiem wieziony przez niego w wagonach towarowych ładunek. Bogatsi pasażerowie wyciągnęli zegarki. Była godz. 7:17 rano.

Sejsmografy, które w obserwatoriach geologicznych Taszkientu i Irkucka zarejestrowały wstrząs ziemi, zanotowały czas jeszcze

dokładniejszy godz 7.17 i 11 sekund. Jeszcze przez tajgę przeleciał gwałtowny huragan z trzaskiem łamiąc wyższe drzewa. Jeszcze Angara wezbrała gigantyczną falą, która zmiotła płynących po rzece filisaków. Nieliczni, którzy się uratowali, twierdzili później, że fala była tak wysoka, iż niosła bale z rozbitych tratw ustawione pionowo. I potem znów wszystko powróciło do poprzedniego stanu.

Chociaż nie wszędzie. W obserwatoriach meteorologicznych Petersburga, Kopenhagi, a nawet Waszyngtonu zanotowano dziwną falę

powietrzną, która prawdopodobnie obeszła całą Ziemię i następnego dnia, z opóźnieniem 30-godzinym zanotowana została jeszcze powtórnie w Poczdamie i Londynie. Tydzień później dyrektor paryskiego obserwatorium astronomicznego Eslangon na zebraniu Francuskiej Akademii Nauk zakomunikował, że następnego dnia po wybuchu w Bordeaux było tak jasno, iż jeszcze o godz. 21.56 można było swobodnie czytać z odległości 30 cm, zaś dzień później o godz. 21.15 szereg obserwatoriów meteorologicznych zwróciło uwagę na olbrzymią ilość srebrzystych obłoków na niebie, Prof. N. Wasiliew, który w r. 1968 przeprowadził szczegółowe obliczenia, doszedł do wniosku, że ogólna powierzchnia tych obłoków musiała wynosić około 10 mln km kw! Wreszcie stacja naukowa w Kalifornii, która jako jedyna na świecie prowadziła systematyczne pomiary promieniowania słonecznego, zarejestrowała W ciągu następnych trzech miesięcy silne zmętnienie atmosfery i znaczne obniżenie nasilenia promieniowania słonecznego.

Zjawisko było tak wstrząsające i o tak potężnej skali, że dyrektor obserwatorium geofizycznego w Irkucku A. Wozniesieński rozesłał do

wszystkich swoich korespondentów specjalne ankiety, aby ściśle ustalić towarzyszące zdarzeniu okoliczności. Na podstawie tych ankiet doszedł do wniosku, że wszystko to spowodowane zostało upadkiem olbrzymiego meteorytu w rejonie rzeki Chuszmy, dopływu Podkamiennej Tunguski, która z kolei wpada do Jeniseju. Wniosek ten jednak uznał za tak niezwykły, że wszystkie wyniki badań... odłożył „do szuflady" i opublikował je dopiero kilkanaście lat później.

To wszystko jednak dotyczyło już dalekiego świata. Tu, w oświetlanej coraz Intensywniej wschodzącym słońcem syberyjskiej tajdze,

zapanowała tylko na kilka minut głucha, wyczekująca cisza, a potem... znów wśród rozszumiałych drzew ptaki poczęły wywodzić swe poranne trele. Zaczynał się piękny, słoneczny dzień 30 czerwca 1908 roku..

  • Meteoryty bombardują... świadomość ludzką

Upadki meteorytów na Ziemię nie są zjawiskami niezwykłymi. Ale dopiero od... 170 lat. Bo przedtem meteoryty... w ogóle nie istniały,

a „spadanie kamieni z nieba było absurdalnym przesądem, którego oficjalna nauka nigdy nie zaaprobuje".

„Oficjalna nauka"... Ileż błędów, pomyłek i właśnie przesądów w okresie setek i tysięcy lat osłaniało się płaszczem tego tytułu? Nie była

wyjątkiem w tej dziedzinie i meteorytologia. Cóż z tego, że już żyjący na przełomie XVI i XVII w. uczony francuski P. Gassendi był naocznym świadkiem upadku meteorytu na Ziemię z jasnego nieba? Jeśli fakt ten nie zgadzał się z teorią, to tym gorzej dla faktu. Obserwację uznano za... halucynację, a gdy uparty Gassendi wyraził nieśmiało podejrzenie, że kamień ten mógł być fragmentem pojawiających się na niebie komet - został wyśmiany i powszechnie uznany za nieuka.

Po tej nauczce, jaką „oficjalna nauka" dała „dyletantowi" Gassendiemu, dopiero dwa wieki później (w latach 1714-1718) znakomity

angielski astronom E. Halley odważył się ponownie zbadać spadły na Ziemię bolid, a nawet uzasadnić jego galaktyczne pochodzenie. Ale i to przeszło bez echa.

Pół wieku później, w styczniu 1772 r., członek Petersburskiej Akademii Nauk P. Pallas zawiadomił cały świat o odkryciu w rejonie Abakanu

(Syberia Środkowa) olbrzymiej bryły (o wadze 650 kg) niezwykle twardego żelaza. Próbki jego z biegiem lat trafiają niemal do wszystkich zajmujących się tą problematyką naukowców świata, ale choć każdy z nich potwierdza niezwykłą budowę żelaza i choć mieszkańcy Abakanu upierają się, że osobliwa bryła spadła prosto z nieba -nikt (poczynając od Pallasa) nie decyduje się wyrazić nawet cienia wątpliwości, co do czysto ziemskiego pochodzenia szczególnego znaleziska.

Dopiero po 22 latach oryginalny czeski myśliciel, naukowiec i muzyk E. Chladni, który przypadkiem trafił w Petersburgu na „Pallasowe

żelazo", odważył się wysunąć podejrzenie, iż nie jest ono ziemskiego pochodzenia. Rok po owym petersburskim odkryciu wydał on w Rzymie pierwszą pracę na ten temat, a gdy spotkała się ona z ironią i drwinami - urzeczony swoją ideą zebrał wszystkie informacje 0 znanych już od dawna i przechowywanych w muzeach, różnego rodzaju panoptikach, a nierzadko i świątyniach niezwykłych kamieniach, które uznał za naczelne dowody docierania z Kosmosu na Ziemię bolidów i „spadających gwiazd". Oczywiście w całym świecie „oficjalnej nauki" wywołało to tylko niepohamowaną falę śmiechu: tak to bywa, gdy dyletant odważa się pouczać uczonych!

I śmiech ten zamarł dopiero 10 lat później, gdy już nie „jakiś tam muzykant", ale jeden z grona ścisłych specjalistów, francuski uczony

J. Biot, opublikował w r. 1803 osobistą obserwację upadku meteorytu Igle!


  • Sieci na gości z Kosmosu

W r. 1965 na XX Kongresie Chemii Teoretycznej i Stosowanej w Moskwie specjalista radzieckiej chemii kosmicznej A. Winogradów

na podstawie analizy 1759 znanych wówczas meteorytów, znajdujących się we wszystkich muzeach świata, podzielił je na 2 zasadnicze grupy: meteoryty kamienne (stanowiące prawdopodobnie około 80% ogólnej liczby meteorytów) i wielokroć rzadsze meteoryty żelazne. Równocześnie zwrócił on uwagę na fakt, iż meteoryty kamienne, mimo zaskakującej wręcz jednorodności chemicznej i mineralogicznej (w skład ich wchodzi zaledwie 37 minerałów spośród 3500 znanych na Zeimi!), są jakby naszpikowane maleńkimi ziarenkami (o średnicach od setnych części mm do 5 mm) żelazoniklu. Ponieważ po grecku "ziarenko" to chondros, te maleńkie kroplowate wtręty nazwane zostały chondrami, zaś wszystkie przesycone chondrami meteoryty kamienne - chondrytami. Także wśród meteorytów żelaznych stwierdzono pewną osobliwość, a mianowicie olbrzymią domieszkę niklu (od 4 do ponad 40%) W ten sposób już na podstawie informacji przedstawionych przez samego Winogradowa jego podział meteorytów tylko na 2 rodzaje (meteoryty kamienne, czyli chondryty i meteoryty żelazne) uznać należy za bardzo schematyczny. Meteoryty kamienne w miarę zwiększania się ilości metalowych chondrów stają się stopniowo "kamienno-żelazne", zaś meteoryty żelazne w miarę wzrostu zawartości niklu - "żelaznoniklowe". Dziś (ściślej: według nr 12 „Sky and Telescope" z roku 1976) wyróżniamy juz co najmniej 4 różne typy meteorytów: kamienne, kamienno-żelazne, żelazoniklowe i (niedawno odkryte) węglowe. Czy na tym podział meteorytów juz się definitywnie wyczerpie? Obawiam się, ze w chwili obecnej trudno jest na to pytanie odpowiedzieć. Według obecnej naszej wiedzy spadanie meteorytów na Ziemię jest zjawiskiem nie tylko już codziennym, ale wręcz... cominutowym! 8 marca 1976 r. np. w północno-wschodniej części Chin na przestrzeni prawie 500 km kw. przez 37 minut zaobserwowano dosłownie deszcz meteorytów, w wyniku którego znaleziono potem na tym obszarze sto większych lub mniejszych odłamków kamiennych. Około 15 lat temu astronomowie amerykańscy zdecydowali się nawet zbudować specjalną „sieć meteorytową" (tzw. Sieć Preryjna USA), która umożliwiałaby bardziej wszechstronną rejestrację tej nieustannej ulewy sypiących się na Ziemię Odłamków Kosmosu. Sieć ta składa się z wielu odległych od siebie o 100 do 200 km stacji zaopatrzonych w kamery z szerokokątnymi obiektywami, które fotografują rozciągające się nad nimi wycinki nieba. Dzięki takiej sieci istnieje możliwość sfotografowania lotu każdego jaśniejszego bolidu co najmniej przez dwie sąsiednie stacje i następnie - po szczegółowej analizie zdjęć - ustalenia jego wielkości, trajektorii wewnątrz atmosfery ziemskiej, szybkości poruszania się i ewentualnie miejsca upadku. Bezpośrednio zresztą po Stanach Zjednoczonych przystąpiła do budowy takiej sieci Czechosłowacja, po przyłączeniu się do której RFN i NRD także w centrum naszego kontynentu powstała odpowiednio rozległa Europejska Sieć Meteorytowa.

Jakaż szkoda, ze obie te sieci powstały dopiero pół wieku po prawdopodobnym upadku meteorytu nad rzeką Podkamienną Tunguską!

Ileż dzięki nim mielibyśmy pewnych informacji o tym interesującym zjawisku! Ale i tak działalność tych sieci przyczyniła się w pewnym stopniu do bliższego zdefiniowania zdarzenia z syberyjskiej tajgi z r. 1908. Oto okazało się mianowicie, iż mimo niezmiernie wielkiej ilości bezwzględnej wpadających w naszą atmosferę odłamków Kosmosu, tylko bardzo nieliczne z nich docierają aż do powierzchni naszego globu, a już wręcz wyjątkowe są przypadki spadania na Ziemię meteorytów dużych. Wystarczy powiedzieć, że w ciągu 15 lat działania obu sieci wśród dziesiątków tysięcy zarejestrowanych śladów meteorytów na niebie (są to tak powszechnie znane „spadające gwiazdy") udało się odnaleźć zaledwie dwa meteoryty na powierzchni naszego globu: spadły 1 kwietnia 1965 r. w Revelstock odłamek o wadze... kilku gramów i pochodzącą z 3 stycznia 1970 r. z Lost City bryłę o wadze 25 kg!

Można więc sobie wyobrazić, jak niezmiernie rzadkim zjawiskiem jest upadek na Ziemię ciała tak olbrzymiego jak to, które wywołało tyle

niezwykłych zjawisk w ostatnim dniu czerwca 1908 roku!


  • Licytacja meteorytów

Myliłby się wszakże ten, kto by sądził, że tylko syberyjska tajga jest terenem przez Kosmos szczególnie uprzywilejowanym. Również my,

w Polsce, mamy dowody upadku imponującego pod względem rozmiarów meteorytu. Już w r. 1914 we wsi Morasko, 11 km od Poznania, obok drogi prowadzącej do Obórnik, Chodzieży i Piły wyorano dwie potężne bryły żelazne, ważące około 80 kg każda, które uznano za odłamki jednego meteorytu. W związku z przewidywanym na rok 1980 udziałem Polski w bezpośrednim badaniu... Księżyca, naukowcy polscy z Obserwatorium Astronomicznego Uniwersytetu Poznańskiego oraz radzieccy z moskiewskiego Instytutu Badań Kosmicznych już od r. 1976 prowadzili wspólne badania obu (znajdujących się w muzeach warszawskim i poznańskim) odłamków meteorytu, jak i miejsca jego upadku.

Według współczesnych ocen ten olbrzymi, żelazny meteoryt spadł około 8-9 tysięcy lat temu, a choć dalsze poszukiwania jego resztek

(m. in. za pomocą wykrywacza min) nie przyniosły rezultatów, odkryto w pobliskim lasku na powierzchni około pół km kw. siedem wypełnionych wodą wgłębień (największe z nich posiada około 100 m średnicy!), które specjalista radziecki prof. Staniukowicz uznał za kratery powstałe pod wpływem uderzenia dalszych-odłamków meteorytu.

Największy znany dotychczas chondryt świata. 1770-kilogramowy meteoryt kamienny, który 8 marca 1976 r. spadł w chińskiej prowincji Kirin.

Dołączona grafika


Oczywiście 160 kg „kosmicznego złomu" nie potrafi meteorytologom zaimponować: stanowi to zaledwie 38 część znalezionego w r. 1920

w południowo-zachodniej Afryce, ważącego 60 ton, metalowego meteorytu Goba! Ale gdy się porówna wielkość kraterów pod Morasko z kraterami choćby meteorytu Sichote-Alińskiego (spadł on w r. 1947 na Syberii, wagę jego ocenia się na 100 ton, a największy krater ma średnicę zaledwie 26 metrów !), nasz „polski meteoryt" nabiera klasy prawdziwie światowej.

Nie może się z nim równać tak głośny w ostatnim dziesięcioleciu chiński meteoryt Kirin Spadł on (wśród wspomnianego już istnego

deszczu meteorytów) 8 marca 1976 r. o godz. 15.02 czasu pekińskiego na terytorium komuny wiejskiej Huapi-czang w okręgu Jun-tsi północno-wschodniej prowincji Kirin i dzięki wadze 1770 kg stanowi największy znany dzisiaj chondryt świata. Ten przeszło półtoratonowy odłamek (według oceny naukowców chińskich cały meteoryt powinien ważyć około 4 ton, krótko nad Ziemią pękł jednak na 3 części, z których meteoryt Kirin jest największy) potrafił wybić w ziemi krater głęboki zaledwie na 6,5 m. Podobno odnalezione zostały także dwa pozostałe, wielusetkilogramowe odłamki moteorytu. Naukowcy chińscy odmówili jednak udzielania informacji na temat "ich" meteorytu zainteresowanym tym wydarzeniem specjalistom z całego świata.

Miejmy nadzieję, że przynajmniej uczeni japońscy będą bardziej skłonni do podzielenia się wynikami swych badań. Bo i oni mają „swój"

meteoryt, który w listopadzie 1975 r. spadł w pobliżu wyspy Tadasima. Niestety, nawet przy dobrej woli Japończyków i tym razem sprawa nie będzie najłatwiejsza: meteoryt spadł na dno Morza Japońskiego i po raz pierwszy sfotografowany został za pomocą podwodnej kamery dopiero w lutym 1977 r. Według prowizorycznych ocen waży on jednak co najmniej 100 ton i - zgodnie z oceną Japończyków - jest największym meteorytem, jaki kiedykolwiek spadł na Ziemię.

Podkreślmy jednak wyraźnie: nikt przecież nie zaobserwował przy jego upadku fenomenów przyrodniczych, jak w r. 1908. Czy więc

uczeni japońscy nie uważają ciała, które spadło w tajdze nad Podkamienną Tunguską za meteoryt, czy też... „swemu" meteorytowi zbyt pochopnie przyznali rangę największego?


  • Kosmiczne rany - astroblemy

Już w trzydziestych latach XX wieku w miejscowości Berringer w Arizonie (USA) został odkryty dziwny krater. Wprawdzie otaczający go

wał wznosi się wyraźnie nad powierzchnię okolicznych terenów, ale sam krater (o średnicy ponad kilometra!) jest wyraźnym wgłębieniem w ziemi! Sprawia to wrażenie, że powstał on nie na skutek wyparcia z dołu mas, które utworzyły obrzeże krateru, lecz raczej tak silnego uderzenia z góry, że masa ziemi wyrzucona na boki utworzyła otaczający krater wał. A kiedy jeszcze okazało się, że nigdzie w okolicach nie ma żadnych minerałów pochodzenia wulkanicznego, wewnątrz wału zaś znajduje się mnóstwo poszarpanych odłamków żelazoniklu. sprawa stała się jasna: krater arizoński nie ma nic wspólnego z aktywnością skorupy ziemskiej i jest wynikiem uderzenia olbrzymiego (masę jego ocenia się na około 60 tys. ton) meteorytu żelaznego. Kraterowy ślad po nim został z greckiego nazwany astroblemą, co dosłownie oznacza „kosmiczną ranę".

Po odkryciu arizońskim na wszystkich kontynentach świata rozpoczęło się istne polowanie na astroblemy. Jednakże w ciągu 20 lat

(do r. 1950) udało się ich odkryć zaledwie 12 (z tym, że średnice kraterów stopniowo malały, aż do... 9 metrów!). W tym stanie rzeczy w r. 1950 naukowcy z Kanady zabrali się do szczegółowego zbadania krateru Nowy Quebec i choć nie odkryto w nim żadnego śladu meteorytu - na podstawie badań porównawczych z astroblemą arizońską i... kraterami na Księżycu - także ten krater uznano za astroblemę.

Od tego czasu przez 22 lata mieszane zespoły kanadyjskich astronomów i geologów prowadzą systematyczne poszukiwania astroblem

na terenie tego kraju. Wiele śladów działalności meteorytowej w ciągu setek milionów lat zostało całkowicie niemal lub bodaj częściowo zatartych przez erozję, wędrówkę lodowców, osady. Jednakże w wyniku szczegółowej analizy milionów zdjęć lotniczych udało się wykryć tylko na terenie Kanady aż 19 astroblem.

Klasyczny o średnicy 840 m, krater meteorytowy Wolf-Krick na płaskowyżu Kimberley w Australii.


Dołączona grafika


Ale jakże to tak? Cały świat ma ich 12, a sama Kanada 19? Niemożliwe przecież, żeby tylko ten wycinek powierzchni Ziemi był w jakiś

szczególny sposób uprzywilejowany przez spadające na nią meteoryty! Istotnie już pierwsze próby wykorzystania doświadczeń kanadyjskich w skali całego świata zwiększyły (do r. 1969) liczbę wykrytych i zarejestrowanych astroblem na wszystkich kontynentach do 150. I odkrycia te wcale się na roku 1969 nie skończyły. Do r. 1977 za astroblemy uznano jeziora Mien i Dillen w Szwecji oraz Lappajarvi w Finlandii, trwają prace badawcze nad jednym z elipsoidalnych jezior radzieckiej Karelii (16 km średnicy!), wystrzelony specjalnie w tym celu amerykański satelita Lansat, wykrył w zachodniej części Półwyspu Arabskiego krater o średnicy 6 km, a ponadto dalsze astroblemy w Australii, południowej Afryce, Indiach i nawet... w Kanadzie! Zgodnie z obliczeniami teoretycznymi (znów przeprowadzonymi na podstawie liczby ...kraterów księżycowych w stosunku do powierzchni naszego satelity) cały nasz glob powinien być poszarpany około 200 astroblemami. Na podstawie dotychczas uzyskanych wyników wydaje się, że już wkrótce liczbę tę uzyskamy. W związku z tym naukowcy amerykańscy rozpoczęli nawet przygotowania do wydania Wielkiego Atlasu Astroblem Ziemi.

Mapa znanych współcześnie największych astroblem naszego globu.


Dołączona grafika


Czy jednak na tych dwustu rzeczywiście się skończy? Nie mówię już o tysiącach, zapewne meteorytów, spoczywających na dnie naszych

mórz i oceanów (a są w śród nich przecież nawet i tak wielkie, jak - wymieniany juz - 100-tonowy meteoryt spod Tadasimy!). Ale ileż ich jeszcze może się ukrywać nawet przed czujnym okiem sztucznych satelitów w różnego rodzaju ruchomych bagnach, skutecznie ukrywających pofałdowania terenu podzwrotnikowych dżunglach, czy chociażby grubych pancerzach lodu obu obszarów podbiegunowych?

Właśnie tam, pod półtorakilometrowej grubości lodem Antarktydy, została niedawno odkryta gigantyczna (o głębokości 300 m i średnicy

ponad 250 km) dolina, którą uważa się za jeszcze jedną astroblemę Ziemi. Jeśli tak jest istotnie zderzenie mogło nastąpić około 600-700 tys. lat temu, zaś ciało niebieskie, które w tym miejscu spadło, musiało mieć od 4 do 6 tys. m średnicy i masę około 13 miliardów ton. Wielkość jego jest już tak imponująca, że fachowcy nie mogą uzgodnić nawet jego klasyfikacji: czy to był jeszcze meteoryt czy już... planetoida. W każdym razie wszyscy się zgadzają, że uderzenie takiego giganta w nasz glob musiało wywołać olbrzymi obłok pyłu, który doprowadzić musiał do zmętnienia atmosfery zdolnego nawet do ochłodzenia Ziemi w skali globalnej!

Ale zaraz, skąd my to znamy: obłok pyłu, zmętnienie atmosfery wokół cale) Ziemi? Czy nie doszliśmy wreszcie do zdarzenia, którego skala

jest porównywalna z katastrofą nad Podkamienną Tunguską? A jeśli tak, to jakież gigantyczne rozmiary musi posiadać znajdująca się tam astroblemą?!


c.d.n jutro kolejna część, a następne w najbliższym czasie jeżeli będzie zainteresowanie tym tematem
pozdrawiam.

Użytkownik +..... edytował ten post 06.09.2009 - 11:23

  • 0

#2

Rajcer.
  • Postów: 4
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Zapraszam do kolejnego rozdziału




HISTORIA BADAŃ


  • Nie spełnione marzenie Kulika

Dopiero 13 lat po znamiennym zdarzeniu w tajdze syberyjskiej pierwszy nauko wiec zdecydował się osobiście obejrzeć ślady

kosmicznej katastrofy. Nie były to ani łatwe lata, ani prosta decyzja.

W ciągu tego okresu przez Europę, a potem i cały świat, przewaliła się największa do tego czasu wojna ludzkości. Na olbrzymich

terenach wschodniej Europy i Azji z pożogi wojennej narodziło się nowe państwo: Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Przez wiele lat w nie ustających walkach wojny domowej i interwencyjnej z trudem walczyło o swoją niepodległość. Wreszcie w r. 1921 okrzepło już na tyle, że mogło się zająć także sprawami nauki.

Akademia Nauk postanowiła wówczas zweryfikować wszystkie informacje dotyczące upadków meteorytów na olbrzymim terytorium państwa.

To wymagające pracy chyba całych pokoleń zadanie powierzono mineralogowi L Kulikowi. 2 lata (1921-22) trwała prowadzona przez niego ekspedycja, zanim udało się jej zinwentaryzować największe meteoryty spadłe na terenie Związku Radzieckiego. I wówczas to właśnie, w toku prac ekspedycji, do Kulika po raz pierwszy dotarła wieść o dziwnym zjawisku sprzed 13 lat na Syberii. Z pewnością był to jeszcze jeden, kto wie, czy nie największy, meteoryt. Czyż dopiero takie znalezisko nie ukoronowałoby powierzonego mu zadania?

5 lat przygotowywał się Kulik do tej wielkiej przygody swojego życia, zanim udało mu się w końcu opracować plan ekspedycji, wyjednać

fundusze i zaopatrzenie oraz zebrać odpowiednią ekipę. Wreszcie w r. 1927 ekspedycja ruszyła w syberyjską tajgę. Bez mała pół wieku później miałem okazję przebyć niemal całą tę drogę. Zajęło mi to 2 dni lotu samolotem. Ale za czasów Kulika była to wielomiesięczna epopeja. Wreszcie dzięki nielicznym, często sprzecznym informacjom ekspedycja późną jesienią dotarła do rzeki Podkamienna Tunguska, przeprawiła się przez nią i przebywszy jeszcze kilkaset kilometrów osiągnęła ostatnią zamieszkałą miejscowość, Kieżmę. Dalej już trzeba było przedzierać się przez całkowite bezdroża, jedynie tropami zwierząt, niosąc ze sobą setki kilogramów zarówno zaopatrzenia dla samej wyprawy, jak i ciężkiego sprzętu geologicznego, który miał posłużyć do wyszukania i wydobycia z głębokiego leja astroblemy gigantycznej masy meteorytu.


Tak wyglądała zniszczona tajga 5 km na płd. Od epicentrum wybuchu. Zdjęcie dokonane zostało w r. 1929 podczas jednej z wypraw badawczych nad Podkamienną Tunguskę przez uczestników ekspedycji dr E. Krinowa.


Dołączona grafika


Niestety przerażeni dotychczasowymi trudami uczestnicy wyprawy u progu zbliżającej się zimy odmawiają posłuszeństwa Kulikowi i chronią

się do napotkanej po drodze faktorii Wanawara. Ale tam właśnie najżywiej pulsuje wspomnienie o niezwykłym zjawisku sprzed 18 lat. Mimo rezygnacji swoich współpracowników, mimo odmowy prowadzenia ekspedycji przez zabobonnych miejscowych przewodników, Ewenków (u których już wytworzyła się legenda, że bóg za horyzontem niszczy śmiałków ogniem), uparty Kulik w środku zimy, w lutym 1928 r. dociera wreszcie do góry Szachorma, skąd może po raz pierwszy ujrzeć gigantyczny obszar całkowicie zniszczonej tajgi. A więc to tu!

Przeczekawszy zimę w faktorii Wanawara, wiosną cała ekspedycja wyrusza ponownie przerąbując się przez niemożliwe do przejścia

zawały, grzęznąc coraz bardziej w błocie, aż w końcu przesiada się na tratwę i dociera rzeką Czambą do Chuszmy i tą z kolei do strumienia Czurgimy. W końcu, 30 maja 1928 r., u ujścia Czurgimy do Chuszmy zostaje założona baza, z której członkowie wyprawy odbywają raz po raz piesze wycieczki dla odkrycia wśród powalonej tajgi dokładnego miejsca upadku meteorytu. Tysiące kilometrów kwadratowych zwalonych drzew wskazuje swymi korzeniami epicentrum wybuchu. Jest nim kilkukilometrowe bagno, nazwane przez odkrywców Bagnem Południowym, o współrzędnych: 60° 55 min. szerokości północnej i 101° 57 min. długości wschodniej. Tu właśnie, dokładnie w tym punkcie, musiał gigantyczny meteoryt uderzyć w ziemię. Tylko gdzie jest krater i leżący w nim niesamowitej wielkości gość z Kosmosu? Niestety, marzenia Kulika o zwiększeniu kolekcji o ten największy chyba meteoryt świata nie spełniają się: wszędzie tylko zniszczona, bagienna tajga. - Widocznie meteoryt zatonął w błocie, a bagno wyrównało astroblemę - dochodzi do wniosku Kulik.

Ale nie rezygnuje. Rok później podejmuje nową ekspedycję. Tym razem członkowie wyprawy w poszukiwaniu odłamków meteorytu

łopatami przekopują tony ziemi. Daremnie. Wówczas decydują się na wiercenia do głębokości 35 m Żadnego śladu. Badają magnetycznie cały teren zniszczonej tajgi. Nigdzie żadnych zakłóceń pola magnetycznego Ziemi. Co się więc stało z ciałem niebieskim które potrafiło wywołać tak wielkie spustoszenie, a teraz znikło bez śladu?

Problem meteorytu tunguskiego staje się niemal idée fixe Kulika. W latach 1938-39 patronuje jeszcze jednej wyprawie, tym razem lotniczej

, nad rzeką Tunguskę. Może w miejscu rzekomego epicentrum meteoryt tylko się odbił od ziemi i wyrzucony rykoszetem spadł gdzieś dalej? Rozpoczęto systematyczne dokonywanie zdjęć aerofotogrametrycznych niemal 2200 km kw. zniszczonego lasu, aby na ich podstawie opracować szczegółową mapę całego podejrzanego terytorium. Niestety i tym razem Kulikowi się nie powiodło. Po wykonaniu zaledwie dziesiątej części pracy dalsze badania lotnicze zostały czasowo zawieszone z powodu napiętej sytuacji politycznej w Europie, a następnie wybuchu II wojny światowaj, I nigdy już nie zostały i chyba nie będą wznowione. Podczas gdy nas, ludzi, trzebiła śmierć - w zniszczonej tajdze święciło swe triumfy nieposkromione życie. I gdy leciałem w r. 1975 nad tunguską tajgą, mimo dokładnych wskazań pilota nie mogłem dostrzec już najmniejszych śladów kosmicznej katastrofy: zwycięski tajga pokryła wszystko jednolitym dywanem roślinności.

Kulik zresztą i tak nie dożył tej klęski, którą jeszcze raz zgotowała mu rządząca się własnymi prawami syberyjska tajga. W r. 1941, gdy II

wojna światowa dotarła także do Związku Radzieckiego, wstąpił do armii i ranny w bitwie pod Smoleńskiem trafił do niemieckiej niewoli, gdzie zmarł w kwietniu 1942 r.

  • Mekka meteorytologów

Zagadka tunguska przestała już jednak być „prywatną sprawą" Kulika. W r. 1958 przetartym przezeń szlakiem wyrusza nowa

ekspedycja naukowa zorganizowana przez Komitet ds. Meteorytów Akademii Nauk ZSRR, a prowadzona przez znanego uczonego radzieckiego prof. K. Floreńskiego. Jedynym owocem jej badań było stwierdzenie... braku najmniejszych bodaj zarysów krateru meteorytowego. W następnych latach niemal coroczne wyprawy nad Podkamienną Tunguskę (złożone zresztą głównie z uniwersyteckiej młodzieży Syberii, Uralu, Moskwy, Leningradu) organizują G. Plechanow, N. Wasiliew, A. Zołotow. I im nie udaje się odkryć nic nowego. W r. 1976 pod kierunkiem prof. N. Wasiliewa udała się tam „dla przeprowadzenia widmowej i izotopowej analizy materii kosmicznej" („Izwiestia") ekspedycja trzech instytucji naukowych: środkowosyberyjskiego Uniwersytetu w Tomsku, Wszechzwiązkowego Towarzystwa Astronomiczno-Geodezyjnego i Akademii Nauk Ukrainy. Ogłoszone w kwietniu 1977 r. wyniki jej badań okazały się wręcz deprymujące. Już Kulik podczas swej pierwszej ekspedycji zwrócił uwagę na szereg osobliwych wgłębień w torfie (osiągających średnice do kilkudziesięciu metrów!), podejrzewając, iż może meteoryt rozpadł się tuż nad ziemią i wgłębienia te wyryły jego odłamki. Ekspedycja Wasiliewa m. in. szczegółowo zbadała właśnie te utwory i doszła do wniosku, że tego typu torfowe oczka powstały w wyniku tajania wiecznej zmarzliny i mogą nie mieć nic wspólnego z meteorytem. W chwili gdy to piszę, w błotach Podkamiennej Tunguski tapla się już następna (która to już z rzędu?) radziecka wyprawa naukowa, pod kierownictwem prof. Urocznego z Kijowa, jeszcze raz poszukująca bodaj najdrobniejszych śladów kosmicznych izotopów radioaktywnych, które pomogłyby wyjaśnić tajemnicę zaginięcia tak olbrzymiego meteorytu. Czy zostanie ona kiedyś rozwiązana?


  • Bolid … zmieniający trajektorię

Oczywiście żadna z tak wielu przedsiębranych dotychczas wypraw badawczych w rejon Podkamiennej Tunguski nie chce się przyznać

do kompletnej klęski. Wręcz przeciwnie: każda odkrywa i wnosi coś nowego. Ale - o dziwo! - im więcej zdobywamy informacji na temat tej zagadki, tym bardziej staje się ona... trudna do rozwiązania! Zaczyna się od samej trajektorii tego tajemniczego ciała niebieskiego. Zeznania naocznych świadków są w tym względzie bardzo różnorodne. Mieszkańcy Kamionki "Leciało na wschód. Oderwało się od słońca". Mieszkańcy Kieżmy: „Leciało z południa na północ, wysoko na niebie". Mieszkańcy Małyszewki: „Leciało na wschód". Mieszkańcy Niżnie-llimska: „Widzieliśmy w stronie wschodniej. Ruch ukośny do horyzontu".


Dwie trajektorie tunguskiego bolidu. Według E. Krinowa (linia ciągła) była ona północno-zachodnia, według F. Zigela (linia przerywana ze strzałkami) prowadziła ona do Kieżmy na północ, potem skręciła do Preobrażenki na wschód i wreszcie do Wanawary na zachód.


Dołączona grafika



Kiedy się spojrzy na wszystkie te miejscowości na mapie i spróbuje zgodnie z tymi relacjami ustalić trajektorię, to okaże się, że albo były...

dwie różne trasy lotu, albo ciało tuż przed upadkiem... gwałtownie zmieniło kierunek lotu. I to do jakiego stopnia?!

Według bardzo szczegółowych badań przeprowadzonych na podstawie zeznań świadków i linii drgań sejsmicznych, a także

na podstawie świeżych śladów katastrofy zarejestrowanych przez L. Kulika i A. Wozniesienskiego, prof. I. Astapowicz doszedł do wniosku, że tunguskie ciało leciało z południa w odchyleniu zaledwie 10° na zachód od linii południka. Tymczasem obserwacja świadków z miejscowości Preobrażenka, leżącej 350 km na wschód od epicentrum, a także stwierdzenie A. Zołotowa, że w miejscu wybuchu drzewa powalone zostały w kierunku zachodnim, nasuwają podejrzenie, że ciało to ostatecznie zetknęło się z Ziemią lecąc ze wschodu w odchyleniu aż 115° od południka! Nic dziwnego, że w końcu doc. F. Zigel doszedł do wniosku, że tajemniczy bolid leciał do Kieżmy z południa, następnie skręcił pod kątem 70° na wschód, przeleciał w tym kierunku około 300 km do miejscowości Preobrażenka, tu jeszcze raz skręcił (tym razem pod kątem 120°) na zachód i po przeleceniu dalszych 300 km zderzył się wreszcie z ziemią.

  • Antologia zagadek jednego wybuchu

Nie ma potrzeby podkreślać, jak dziwna jest dla lotu jakiegokolwiek ciała niebieskiego taka trajektoria. A przecież i ona nie potrafi

wyjaśnić (?) wszystkich osobliwości „tunguskiego dziwu" (jak w ZSRR powszechnie się to zdarzenie nazywa).

Od r. 1958, kiedy po śmierci Kulika wznowiono prace badawcze w basenie Podkamiennej Tunguski, przez 8 kolejnych letnich

sezonów przeprowadzano szczegółową inwentaryzację drzew zniszczonych podczas wybuchu. W tych kłopotliwych i nieefektownych pracach przez 8 lat brały udział setki ochotników, zanim wreszcie szczegółowo przebadano w 700 punktach 50000 drzew!

I dopiero wówczas wynik okazał się rewelacyjny. Obszar objęty wybuchem wynosi łącznie 2200 km kw., ale chociaż epicentrum wybuchu

znajduje się niemal w środku - terytorium zniszczenia drzew nie przypomina koła ani elipsy, tylko raczej kształt... jakby motyla, przy czym zniszczenia w kierunku „skrzydeł" sięgają na odległość 40 km od epicentrum. Na podstawie badań powierzchni, którą zniszczył podmuch wybuchu, określono jego moc na minimum 15 min ton trotylu. Zgodnie z tymi obliczeniami w centrum wybuchu powinien był powstać lej o średnicy około 1 km.

Przekrój jednego z drzew, które przeżyło katastrofę tunguską. Charakterystyczne są szczególnie szerokie słoje przyrostu rocznego, które wystąpiły w ciągu kilku lat po katastrofie


Dołączona grafika



Tymczasem okazało się, że nie tylko nie ma tego leja, ale w najbliższej okolicy punktu centralnego zachowały się nawet... stojące drzewa

(tyle tylko, że pozbawione całkowicie gałęzi, a częściowo nawet kory). Dopiero w odległości 1,5-2 km od gęsto pokrytego tzw. „lasem słupów telefonicznych" epicentrum inwentazacja ujawniła pierwsze upadki drzew, zaś największe ich zniszczenia zanotowano jeszcze 3-4 razy dalej. Czyżby więc tak potężne uszkodzenia tajgi wywołane rzekomym zderzeniem meteorytu z Ziemią w istocie spowodowane zostały wybuchem tajemniczego bolidu jeszcze... wysoko nad jej powierzchnią?

Nie mniej niezwykłe wydają się informacje na temat przebiegu samego wybuchu Niektórzy z naocznych świadków twierdzili, że słyszeli dwa,

inni zaś nawet trzy odrębne wybuchy. Choć dla zderzenia jakiegokolwiek meteorytu z Ziemią jest to zupełnie nieprawdopodobne - także i różne kierunki upadku drzew dowo¬dzą niezbicie faktu kilku odrębnych, uderzających w drzewa z różnych stron podmuchów!

A tu z każdym dniem przybywają wciąż jeszcze nowe, nie rozwiązane zagadki. Wspomniana już inwentaryzacja drzew wykazała ponadto,

że większość z nich została opalona w wyniku pożaru, który jednak - według N. Kurbatskiego badającego teren w r. 1961 - wybuchł równocześnie na całym obszarze katastrofy („tak jakby ogień na cały ten obszar spadł z nieba"). W dodatku G. Zenkin odkrył jeszcze na gałęziach modrzewi ślady przypominające oparzenia promieniowaniem jonizującym. Podejrzenia Zenkina potwierdza także w pewnym stopniu obserwacja akspedycji Floreńskiego, iż otaczające bezpośrednio rejon katastrofy drzewa, którym udało się przeżyć, w ciągu następnych lat wykazywały szczególnie obfity (chyba właśnie na skutek napromienienia) przyrost słojów rocznych. W tym duchu zresztą również idzie sugestia kolejnej ekspedycji radzieckiej z r. 1976, która stwierdza, że „naturalne tempo zmiany dziedziczności roślin w tym rejonie zostało przyspieszone mniej więcej 12 razy. Być może jest to wynik intensywnego promieniowania, co odpowiadałoby wersji o nuklearnym charakterze eksplozji." Wprawdzie w dalszym ciągu sprawozdania ekspedycja przezornie się zastrzega, że „nie wyklucza się jednak, iż może to być następstwem pożaru tajgi i gwałtownej burzy magnetycznej, jaka wystąpiła w epicentrum katastrofy", ale w tymże r. 1976 akademik G. Pietrow omawiając w piśmie „Sowietskij Sojuz" zniszczenia tajgi nad Tunguską pisze dosłownie: „Taki efekt mógł dać wybuch bomby o mocy 20-40 mln ton trotylu na wysokości 10-15 km. Przewyższa to o 1 do 2 tysięcy razy moc pierwszej bomby atomowej!"

A więc wybuch (może nawet nie jeden?) atomowy wiele kilometrów nad Ziemią? Ale nawet i to - zupełnie już nieprawdopodobne dla

jakiegokolwiek meteorytu - założenie też wciąż jeszcze nie potrafi wyjaśnić wszystkich zagadek „tunguskiego dziwu". Doszło w końcu do tego, że w r. 1966 dwaj naukowcy radzieccy, I. Zotkin z Komitetu ds. Meteorytów Akademii Nauk ZSRR i M. Cikulin z Instytutu Fizyki Ziemi Akademii Nauk ZSRR zbudowali specjalną makietę tajgi (o rozmiarach 2x3 m) złożoną z tysięcy „drzew" wykonanych z cienkich, Miedzianych drucików, zakończonych plastikowymi „koronami". Nad makietą tą rozciągneli oni na różnej wysokości i pod różnym kątem nachylenia sznur detonacyjny. który po podpaleniu imitował wybuch nad tajgą, za każdym razem wyginając drucikowe pnie drzew z różną siłą, w innym zasięgu i kierunku. Wreszcie po kilkunastu takich próbach Zotkinowi i Cikulinowi udało się uzyskać na swej makiecie wywał drzew najbardziej zbliżony do zniszczeń w tajdze nad Podkamieną Tunguską. Nastąpiło to wówczas, gdy sznur detonacyjny został umieszczony w pewnej odległości nad makietą, skierowany ku niej z bardzo niewielkim odchyleniem (zaledwie 10°) i w końcowej, najbliższej makiecie części wzmocniony został dodatkowym ładunkiem wybuchowym.

Schematyczny plan wywału tajgi w miejscu upadku tajemniczego ciała kosmicznego nad rzeką Podkamienną Tunguską. Każda strzałka przedstawia średni azymut kilkudziesięciu pni drzew na próbnej działce o powierzchni 0,25 ha.


Dołączona grafika



Ale cóż to doświadczenie mówi o prawdziwej katastrofie? Że wybuch nastąpił stosunkowo wysoko nad Ziemią? O tym już wiemy.

Że drugi, silniejszy wybuch nastąpił bliżej Ziemi, nad samym epicentrum? I o tym zeznawali naoczni świadkowie. Jednakże dzięki temu doświadczeniu obaj naukowcy usiłują wytłumaczyć katastrofę jako... uderzenie meteorytu w Ziemię. Pierwszy wybuch - według nich spowodowany został tzw. bangiem, falą uderzeniową zbliżającego się do Ziemi naddźwiękową prędkością bolidu. Po pewnym czasie jednak coraz bardziej wzrastający opór powietrza gdzieś na wysokości 10 km nad Ziemią począł kruszyć bolid na coraz mniejsze kawałki, w wyniku czego nastąpił proces „zachodzący przy otwieraniu spadochronu. Powierzchnia przekroju poprzecznego ciała gwałtownie się zwiększyła, skokowo wzrosło hamowanie, cała olbrzymia energia kinetyczna meteorytu została błyskawicznie wydalona. Doprowadziło to do prawdziwego wybuchu fali balistycznej" (Zotkin i Cikulin). Istotnie, takie wyjaśnienie może wytłumaczyć dwa kolejne wybuchy. Dlaczego jednak obaj naukowcy w ogóle nie komentują najciekawszego - moim zdaniem - osiągnięcia ich doświadczenia: nachylenia trajektorii bolidu względem powierzchni Ziemi, które bardziej pasuje do... samolotu niż do meteorytu? I dlaczego nie wspominają nic o tej olbrzymiej ilości drobnych odłamków meteorytu, które -zgodnie z ich interpretacją doświadczenia - musiały tuż nad epicentrum wybuchu zostać rozsiane po tajdze?

  • Gdzie znikł milion ton?

Ten brak śladów meteorytu jest jeszcze jedną (kto wie, czy już ostatnią?) intrygującą zagadką „tunguskiego dziwu". Nie upierajmy się już przy

marzeniach Kulika, który liczył na odkrycie w głębi tajgi gigantycznego (szereg naukowców na podstawie zniszczeń oceniało jego masę nawet na milion ton!) bloku żelazoniklowego. Dokonane w międzyczasie naukowe badania i odkrycia wykazały już niezbicie, że blok taki w całości nigdy nie dotarł do Ziemi.

Jeżeli jednak nawet założymy - zgodnie choćby z wyjaśnieniami Zotkinal i Cikulina - że meteoryt rozerwał się tuż nad Ziemią, w całej

okolicy musiało to wywołać zjawisko tzw. deszczu meteorytowego, złożonego z drobnych, bodaj kilogramowych odłamków. Nietrudno obliczyć, ile ich wówczas musiałoby spaść w promieniu najwyżej kilkunastu kilometrów od epicentrum wybuchu: okrągły miliard! Tymczasem na całym zbadanym obszarze 2200 km kw. nie znaleziono ani jednego! Niemal 30 lat badano pobrane jeszcze przez Kulika próbki ziemi w poszukiwaniu bodaj mikroskopijnych cząstek meteorytu. W r. 1957 stwierdzono ostatecznie ich brak. W latach 1961 -1962 ponownie przeprowadzono szczegółowe badania próbek ziemi pobranych tym razem przez Floreńskiego. W glebie 70 km na wschód od epicentrum odkryto jakby nieco większą ilość... pyłu kosmicznego

W latach 1964-68 J. Lwow z Uniwersytetu Tomskiego opracował specjalnią metodę wydzielania z torfów pobranych znad rzeki

Tunguski mikroskopijnych ciał pochodzenia nieorganicznego. Po szerokim zastosowaniu tej metody udało się znaleźć w mchach pochodzących z r. 1908 maleńkie (o rozmiarach od 0,02 do 0,15 milimetra!), jakby szklane kuleczki. Mimo ich mikroskopijnych rozmiarów! przebadano je niezwykle dokładnie. Prof. B. Glass z Centrum Lotów Kosmicznych im. Goddarda w Greenbelt (USA), stwierdził, że materiał z którego kuleczki są składają, nie ma nic wspólnego z typowymi meteorytami i najbardziej przypomina szkło powstające na Ziemi podczas wybuchów wulkanicznych. Według analogii Instytutu Geologii i Geofizyki AN ZSRR jednak „sylikaty znajdujące się w kulkach nie są spotykane ani w naturalnej glebie Ziemi, ani w produktach przemysłowych ani w obiektach kosmicznych". Na domiar we wnętrzu wielu kulek znaleziono takie gazy, jak wodór, siarkowodór czy dwutlenek węgla. Kiedy jednak ustalono ścisłe granice obszaru usianego kulkami, okazało się, że pokrywają się oni z granicami pożaru, jaki przeszedł przez torfowiska Podkamiennej Tunguski na skutek samego wybuchu. Kto wie, czy te tajemnicze kulki nie powstały właśnie w wyniku trwającego kilka dni pożaru?I tak o to ciało, które wywołało największą w czasach historycznych katastrofę na naszym globie, znikło dosłownie bez śladu. Kto potrafi wyjaśnić wszystkie te niesamowite zagadki „tunguskiego dziwu”?





w przygotowaniu kolejny rozdział

Użytkownik Rajcer edytował ten post 06.09.2009 - 21:05

  • 0

#3

MattanJa.
  • Postów: 17
  • Tematów: 2
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Ciekawe, ciekawe. I mimo, że książka jest - nie oszukujmy się - dosyć stara to mnie zainteresowała. Dziwi mnie ten brak śladów meteorytu. Niewiem co o tym sądzić. Może "drugie Roswell" :P To by wyjaśnialo sprawe z tymi kuleczkami z materialem nie występującym rzekomo na Ziemi.
  • 0

#4

Rajcer.
  • Postów: 4
  • Tematów: 1
  • Płeć:Mężczyzna
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Witam i przepraszam za nieobecność wrzucam pełen tekst dotyczący incydentu w Syberyjskiej Tajdze.
pełny tekst

Użytkownik Rajcer edytował ten post 11.10.2009 - 19:41

  • 0



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości, 0 anonimowych