W nawiązaniu do programu Ewy Drzyzgi "Rozmowy w toku" przeczytałem ostatnio ciekawy artykuł red. naczelnego miesięcznika ezoterycznego
"Nieznany Świat" -
Marka Rymuszki: "Pudrowanie czółka".
Pozwoliłem sobie go przytoczyć w całości, gdyż wnosi dużo światła na telewizyjną scenę parapsychologiczną.
PUDROWANIE CZÓŁKADwadzieścia parę lat temu mój kolega z nieistniejącego już dziś
Prawa i Życia, gdzie wspólnie wówczas pracowaliśmy, został wydelegowany przez redakcję do jednorazowego udziału w pewnym renomowanym, cyklicznym programie TVP. Ostatecznie nie udało mu się w nim zabrać głosu, przynajmniej na wizji (jego wypowiedzi okazały się najwyraźniej nie na miarę potrzeb twórców audycji). Natomiast po powrocie z ulicy Woronicza kolega Romuald W. napisał tekst
Czy mogę Panu przypudrować nosek?, w którym bez krzty litości opisał wszystko, czego był świadkiem w telewizyjnym studio, a co jednoznacznie świadczyło o amatorszczyźnie całego przedsięwzięcia. Nieważne przy tym, o jaki problem wtedy chodziło, gdyż tak naprawdę najistotniejszy w tym wszystkim okazał się symboliczny poniekąd zabieg w postaci pudrowania nosa, jakiemu redaktor W. musiał poddać się, nim dostąpił zaszczytu zajęcia miejsca przed kamerą. W jej obiektywie bowiem kinol nie powinien się w żadnym razie błyszczeć, skoro przywilej błyszczenia jest jedynie przynależny osobie prowadzącej program.
Ze swej strony doświadczenie redakcyjnego kolegi traktowałem z pewną rezerwą do czasu, gdy z racji kierowania
Nieznanym Światem zaczęto zapraszać mnie do udziału w rozmaitych programach poświęconych fenomenom paranormalnym, tak to umownie nazwijmy. Przy okazji również zetknąłem się niejednokrotnie z podobnymi sytuacjami, z tym, że w moim przypadku dwukrotnie przybrały one postać pytania pani charakteryzatorki: -
Czy mogę panu przypudrować czólko? Z czego, dodam, płynie wniosek, że w odniesieniu do mojej osoby w aspekcie pudrowania najwyraźniej ważniejsze od reporterskiego nosa okazało się czoło, jakie musieliśmy stawiać (chropowatość konstrukcji stylistycznej zamierzona) w zderzeniu ze zjawiskami tajemniczymi i niewytłumaczalnymi, które telewizornia uznaje za atrakcyjne jedynie wtedy, gdy jest jej to akurat na rękę.
Nagabywany przynajmniej parę razy w roku w sprawie wzięcia udziału w rozmaitych programach TV dotyczących naszej tematyki, czy choćby o nią zahaczających (czasami chodzi jedynie o wygłoszenie zwięzłego komentarza przed kamerą na potrzeby bloku informacyjnego), uprzejmie, ale stanowczo takim prośbom odmawiam (zgoła inaczej wygląda cała rzecz w przypadku radia, gdzie od czasu do czasu się pojawiam, ale to temat na inną okazję), tłumacząc powody swojej decyzji tym, że z biegiem lat straciłem telewizyjną urodę. To jest akurat prawda, jednak podstawowa przyczyna mojej niechęci do telewizji - w kontekście sygnalizowanej tematyki - tkwi oczywiście w czymś innym. Po prostu osobiste doświadczenia upoważniają mnie do stwierdzenia, że tego typu programy, cechujące się profesjonalną rzetelnością, można policzyć na palcach. Większość z nich okazuje się pospolitą amatorszczyzną i klasyczną informacyjno-komentującą sieczką, z której nie wynika literalnie nic poza zaspokojeniem przez osobę prowadzącą audycję własnej potrzeby autokreacji.
Krótko rozwinę ów wątek, który szerzej zasygnalizowałem w jednej z sekwencji swojej książki
Przypadki metafizyczne (Wydawnictwo
Nieznany Świat, Warszawa 2002, rozdział
Nie na każdy temat, str. 84-87). Mianowicie zainteresowanie ze strony różnych stacji
Nieznanym Światem, tudzież moją skromną osobą wydatnie wzrosło po ukazaniu się w 1997 r. przygotowanej przeze mnie do druku książki
Polskie życie po życiu. Relacje ludzi uratowanych ze stanu śmierci klinicznej (od tamtego czasu miała ona już cztery wydania; piąte w drodze). Okazało się wówczas nagle, że ludzie, mający za sobą to, pod każdym względem szczególne doświadczenie cieszą się ogromnym wzięciem TV, zwłaszcza w kręgach twórców rozmaitych programów typu
talk-show. A że nasza redakcja do dziś dysponuje największą bazą danych w Polsce odnoszących się do tego typu osób, znaleźliśmy się w polu ostrzału telewizyjnych
łowców tematów.Niestety, co z perspektywy lat samokrytycznie przyznaję, parokrotnie dałem się uwieść sączonym do słuchawki solennym zapewnieniom, że przygotowywany program będzie absolutnie poważny i rzetelny, a nasi bohaterowie zostaną w nim potraktowani z należytym szacunkiem, nawet jeśli sama fabuła telewizyjnej audycji (talk-show) stawia pod znakiem zapytania realność takiego założenia. Efekty tej łatwowierności były z reguły (choć nie zawsze) opłakane, a jedynym bodaj człowiekiem na styku z telewizją, który dotrzymał wszystkich zobowiązań wobec nas, okazał się znakomity polski reżyser i dokumentalista
Andrzej Titkow. Tyle, że on nie robi telewizyjnych programów, lecz z udziałem m.in. bohaterów naszej książki nakręcił głęboko poruszający film
Odejścia, powroty.W tym kontekście szczególnie osobliwą kartą zapisały się moje kontakty z talk-show
Rozmowy w toku Pani
Ewy Drzyzgi. Po raz pierwszy zainteresowania z jego strony w kontekście
Polskiego życia po życiu doświadczyłem w końcu lat 90-tych, gdy w imieniu realizatorki zadzwonił do mnie młody człowiek nazywający się (pamiętam to do dziś dokładnie, gdyż nosił przepiękne malarskie nazwisko), Daniel Kossak. Pan Daniel - sądząc z głosu dwukrotnie ode mnie młodszy - jak to w zwyczaju wszystkich telewizyjnych naganiaczy bywa, gadał ze mną od pierwszego gwizdka protekcjonalnym tonem, każde zdanie rozpoczynając od konfidencjonalnego
Panie Marku. Za uczestnictwo w programie z udziałem bohaterów naszej książki (których adresy i telefony, ma się rozumieć, mieliśmy mu dostarczyć) obiecał mi zwrot kosztów podróży do Krakowa plus honorarium w wysokości bodajże 150 zł, gdy zaś usłyszał z mojej strony pytanie: -
Słucham?, natychmiast podwyższył je do zawrotnej kwoty złotych 300. Kiedy zaś dowiedział się ode mnie, że nie jestem sprawą zainteresowany, gdyż programy o takiej formule (talk-show) kompletnie mnie nie kręcą, zachował się wobec swoich chlebodawców, muszę przyznać, niezwykle lojalnie.
Wdał się bowiem z niżej podpisanym w dłuższą zażartą polemikę, w której próbował mnie przekonać, że
Rozmowy w toku są najlepszą telewizyjną produkcją, z jaką kiedykolwiek się zetknął. A ponieważ miałem na ten temat zupełnie inne' zdanie, za cholerę nie byliśmy w stanie się dogadać i koniec końców rozstaliśmy w atmosferze całkowitego wzajemnego niezrozumienia.
Ostatecznie nie wiem, czy ów program został wtedy zrealizowany i, szczerze mówiąc, nie jest to problem, który spędzałby mi sen z oczu. Zwłaszcza, że lata, jakie upłynęły od tamtego czasu, w pełni potwierdziły moją ocenę
Rozmów w toku jako tandetnego i bazującego bez reszty na ludzkiej skłonności do ekshibicjonizmu programu, w którym, niezależnie od tego, czy wiwisekcji poddawane są w nim problemy zdrad małżeńskich i transwestytów, czy, dajmy na to, czarownic (ten ostatni wątek gościł tam, zdaje się, całkiem niedawno) wszystko w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do komercyjnego opakowania i jest bez reszty podporządkowane idei autokreacji osoby ów program prowadzącej. Wieńczące każdą emisję konkluzje - lekkie, łatwe i przyjemne - generuje ona z tym większą pewnością siebie, im skuteczniej udało się jej wcześniej skłonić swoich bohaterów do nieomal intymnych zwierzeń, które - moim zdaniem - w ogóle nie powinny być prezentowane publicznie, gdyż oznacza to
cyniczne żerowanie na cudzych tęsknotach i emocjach (słowa ostre, ale nic nie poradzę, że, podobnie jak wiele osób, tak właśnie całą rzecz odbieram). Niewykluczone zresztą, że właśnie dlatego - jak doniosły niedawno gazety - oglądalność
Rozmów w toku ostatnio wyraziście spadła. Nie da się bowiem bez końca wygrywać na ustnej harmonijce najbardziej choćby chwytliwych melodyjek, jeśli wirtuoz przeoczył, że ma dziury w zębach.
Gdy więc przed kilkoma miesiącami ponownie odebrałem telefon usiłujący nakłonić mnie do udziału w kolejnych
Rozmowach w toku poświęconych - uwaga, uwaga! - ludziom, którzy przeżyli śmierć kliniczną (tym razem dzwoniła jakaś panienka, przemawiająca ciepłym, niemniej tym samym protekcjonalnym tonem, jak przed laty pan Daniel o malarskim nazwisku) nie owijałem już słów w bawełnę oznajmiając bez ogródek, że trud to daremny. Zaś na pełne zdziwienia pytanie: -
Ale dlaczego?, odrzekłem krótko: -
Bo Wasz program mi się nie podoba.Na marginesie dodam, iż przypadek zdarzył, że cała konwersacja odbywała się w obecności kilku pracowników, a ściśle mówiąc: pracownic naszego wydawnictwa (mieliśmy akurat zebranie), które przytoczonej przed chwilą wymianie zdań przysłuchiwały się z otwartymi ustami. Odnotowuję ów fakt dlatego, że już dawno zauważyłem, iż nawet w tak szczególnym zespole, jaki tworzy, powinien tworzyć Nieznany Świat, telefony z telewizji - przez niektóre wchodzące w jego skład osoby - przyjmowane są z nabożeństwem nie pozostającym w żadnej sensownej proporcji do intelektualnego i duchowego znaczenia tych epizodów.
Tak naprawdę zaś szkoda, wielka szkoda, że nasze sieci telewizyjne nie chcą (nie mogą, nie umieją?) prezentować problematyki
nieznanego inaczej niż właśnie w tandetnym, krzykliwym opakowaniu, nie mającym nic wspólnego z profesjonalnym podejściem do tego rodzaju zagadnień. Potrafi to robić kanał
Discovery, a przed laty swego rodzaju niedoścignionym wzorcem na wspomnianym polu był emitowany przez niemiecką SAT 1 program
Rainera Holbego Fantastyczne fenomeny parapsychiczne. U nas w tej dziedzinie albo stawia się na czystą komercję, albo — w imię ideologicznej i światopoglądowej poprawności - zafałszowuje, ewentualnie zamazuje (retuszuje) fakty, co do złudzenia przypomina zrelacjonowaną na wstępie technikę makijażu polegającą na pudrowaniu czółka.
autor: Marek Rymuszko
opracował: CrAxMaN
tekst z miesięcznika: Nieznany Świat 10/2008
BTWDla wszystkich, którzy nie widzieli a chcą zapoznać się ze wspominanym w tym temacie odcinku rozmów w toku podaję link do filmu we formacie XviD:
Rozmowy w toku - Jak wypędzić demona?