Skocz do zawartości


świątynia Ludu - zły pasterz


  • Zaloguj się, aby dodać odpowiedź
2 odpowiedzi w tym temacie

#1 Gość_CriticalErr0r

Gość_CriticalErr0r.
  • Tematów: 0

Napisano

Świątynia Ludu: Zły pasterz

W Ewangelii wg św. Jana Jezus ostrzega przed złymi pasterzami, wdzierającymi się do owczarni. Nazywa ich nawet złodziejami i zbójami. Przywodzi to na myśl straszną historię, która wstrząsnęła światem w 1978 roku.

Wśród wielu działających wówczas w Stanach Zjednoczonych sekt znajdowała się jedna, szczególnie duża i wpływowa. Nazywała się Świątynia Ludu. Należało do niej około 30 tysięcy ludzi, dysponowała majątkiem ok. 15 mln dolarów, a jej przywódca, James Jones był znaną i cenioną postacią na amerykańskiej scenie politycznej. Długo nikt nie wiedział co dzieje się wewnątrz założonej przez niego wspólnoty. 18 listopada 1978 roku świat obiegła straszna wiadomość. Uważający się za Boga Jones skłonił lub zmusił do popełnienia samobójstwa ok. 900 swych wyznawców. Do dziś nie udało się ustalić wszystkich szczegółów tragedii.

Twierdził, że jest Mesjaszem

Dołączona grafika


James Warren Jones urodził się w 1931 roku w Lynn, niedaleko Indianapolis. Nie skończył żadnej szkoły, imał się różnych zajęć. Jak potem ustalono, już w młodości zdradzał talenty kaznodziejskie. Czytał Biblię i głosił hasła miłości i równości wszystkich ludzi. Nawoływał do niesienia pomocy potrzebującym. Gromadził dziesiątki słuchaczy. Na początku lat sześćdziesiątych w Indianapolis (stolica stanu Indiana) założył kilkudziesięcioosobową grupę Świątynia Ludu. Zaczynał od zera, nie miał pieniędzy. Chodził od domu do domu i sprzedawał... małpy. Tak zdobywał fundusze na działalność. A działalność podjął szlachetną: bezpłatne posiłki dla ubogich, pomoc w znalezieniu pracy, opieka nad chorymi, noclegi dla bezdomnych. Udało mu się tanio kupić opuszczoną synagogę i w niej założył swą pierwszą świątynię. Działalność sekty wzbudziła uznanie w stanie Indiana. Od wielu przedsiębiorstw i prywatnych ludzi zaczęły płynąć datki. James Jones okazał się wyjątkowo zręcznym organizatorem. Tak umiejętnie obracał pieniędzmi, że wkrótce jego organizacja bardzo się wzbogaciła.
Wraz z setką zwolenników Jones przeniósł się później do Redwood Valley w Kalifornii, by wreszcie osiąść w San Francisco. Tam kupił najpierw jeden, potem dwa kolejne budynki, w których założył świątynie.
O sobie twierdził, że jest Mesjaszem. Nie ustalono jednak ile w tym było rzeczywistego przekonania, a ile "aktorskiej" pozy. W każdym razie otoczył się dwunastoma pomocnikami. Jak zeznawał później jeden z jego byłych asystentów, Jones rzucił kiedyś Biblią o ziemię, wołając: "dlaczego patrzą na tę książkę, a nie na mnie?"
Kandydatów na członków sekty szukał wśród ludzi mających problemy życiowe. Pomagał im, czym zdobywał ich wdzięczność i zaufanie. Wprowadził wewnątrz grupy zasady życia w komunie. Członkom nie płacił za wykonaną pracę, ale dostawali oni od sekty ubrania, jedzenie, mogli za darmo korzystać z prowadzonych przez organizację klubów, kawiarń. Szeregi członków wspólnoty rosły równie szybko jak jej majątek. Zwłaszcza, że Jones przejmował cały prywatny dobytek nowych członków. Przywódca Świątyni Ludu stał się tak popularny, że o jego poparcie zaczęli zabiegać politycy. Został przewodniczącym komisji mieszkaniowej w Radzie Miejskiej San Francisco. Przyjmowali go najbardziej wpływowi ludzie w USA: wiceprezydent Walter Mondale, gubernator Kalifornii Jerry Brown, a z małżonką prezydenta Jimmy'ego Cartera jadł nawet kiedyś obiad.

Potęga to wspaniała rzecz

Dołączona grafika

W połowie lat siedemdziesiątych Jonesa zaliczano do najważniejszych przywódców Kościołów i sekt w USA. Świątynia Ludu liczyła już wówczas ok. 30 tysięcy członków, a na koncie miała 15 milionów dolarów. Zaczęła wówczas budzić zainteresowanie prasy. Okazało się jednak, że nie tak łatwo ustalić jak wygląda życie wewnątrz grupy. Dziennikarze dowiedzieli się, że istnieje w niej np. komisja, która bada lojalność członków wobec przywódcy. Zaintrygowana tymi doniesieniami francuska dziennikarka Marie Landes jesienią 1976 roku przyjechała do San Francisco. Pokazano jej przychodnie, noclegownie, stołówki. Poszła także do świątyni. Oto fragmenty jej relacji:
"Wnętrze kościoła Świątyni Ludu, odnowione, jasne i zradiofonizowane. Głośniki są umieszczone również na zewnątrz. Nad wejściem do kościoła wielki napis: "Bóg jest Miłością, Miłość jest Bogiem!". Nieco z boku, poniżej, innymi literami: "Nic nie mieć, cóż za bogactwo!". Te same napisy powtórzone w środku świątyni, nad niewielkim podwyższeniem, które w tej chwili jest puste, otoczone tłumem. Muzyka – zespół znajduje się nieco z tyłu, za podwyższeniem – w stylu soul, wzmacniana przez mikrofony. Ludzie stoją w miejscu, kołysząc się rytmicznie i spoglądając w stronę drzwi w głębi, całych obitych złotem, które są w tej chwili zamknięte, a od których prowadzi jakby wąska dróżka między stojącymi. Wśród obecnych krążą członkowie straży bezpieczeństwa, którzy cicho, ale stanowczo regulują kierunek ludzkiego strumienia.
Jeszcze kilka chwil, gwałtowne nasilenie się muzyki i nagła cisza. Drzwi w głębi kościoła otwierają się i staje w nich Jim Jones, ubrany w skromny strój jak z Armii Zabawienia. Jego pojawienie się wywołuje ogólny wybuch zgromadzonych. Jest to na poły krzyk, na poły jęk i zawodzenie. Muzyka odzywa się gwałtownie, ludzie cisną się dookoła, padają na kolana, chcą dotknąć jego ręki, ubrania. Jim Jones wyciąga ręce w niemym błogosławieństwie i odwracając się to w jedną, to w drugą stronę, idzie ku podwyższeniu. Głos z głośnika: "Bracia, ojciec Jones będzie błogosławił i uzdrawiał po kazaniu!"
Jones rozpoczyna kazanie. Mówi o tym, że Bóg jest miłością i kocha nas wszystkich, że szczególnie błogosławieni są ci, którzy pomagają potrzebującym. "Każdy kto wyciąga pomocną rękę jest naszym bratem. A wy, biedni i nieszczęśliwi, opuszczeni przez rodziców, żony i mężów, wyrzuceni na bruk, chodźcie do nas! Tu znajdziecie wszystko czego trzeba do szczęścia i zbawienia. Dostaniecie pracę, mieszkanie, opiekę zdrowotną, pewność jutra. Ale nade wszystko dostaniecie nasze serce i miłość. I nadzieję. I bliskość Boga, który zszedł między was!"
Następnego dnia dziennikarce wyznaczono audiencję u "wielebnego" Jonesa. "Nie ma pani prawa używać swojego magnetofonu ani pióra. Rozmowa zostanie zarejestrowana na naszym sprzęcie, a potem otrzyma pani nagranie" – powiedział na wstępie. Na pytania o finanse sekty reagował bardzo nerwowo. Rozluźnił się na chwilę, gdy padło pytanie o jego siłę oddziaływania na ludzi. "Ach, siła! Potęga... to wspaniała rzecz. – Po chwili reflektuje się jednak. – Niestety, Hitler miał ją także. Dlatego mnie nie zależy na ziemskiej sile. Interesuje mnie tylko siła duchowa. To jest największa, najpotężniejsza broń, z której człowiek nie zdaje sobie jeszcze sprawy. Ale ja to rozumiem i umiem z niej czerpać. Ale tylko dla dobra, dla miłości! Niech pani to napisze swoim czytelnikom we Francji".
Dziennikarka zapytała także, jak należy rozumieć formularz wypełniany przez osoby przyjmowane do sekty, w którym kandydat zobowiązuje się do bezwzględnego posłuszeństwa i w razie potrzeby do... oddania za sektę życia. "Wietrzy pani sensację" – zdenerwował się "wielebny".

Obóz koncentracyjny


Wkrótce jeden z dziennikarzy z San Francisco, Marshall Kilduff, opublikował sensacyjny artykuł w miejscowej prasie, oparty na opowieściach uciekinierów z sekty (ze Świątyni Ludu nie było wolno wystąpić). Dziennikarz pisał, jak członkowie poddawani są ciągłej inwigilacji i "praniu mózgu". Za nieposłuszeństwo Jones nakazywał złożenie publicznej samokrytyki, a także wymierzał karę chłosty. Wykorzystywał swych ludzi do niewolniczej pracy.
Artykuł Kilduffa spowodował szok, ale odwrotny do przewidywanego. Wielu ludzi sądziło, że dziennikarz został przekupiony przez niechętnych Jonesowi polityków związanych z kręgami kościelnymi. Codziennie do redakcji przychodziły stosy protestów. Zaprotestowało nawet Amerykańskie Stowarzyszenie Wolności Obywatelskich.
Tym niemniej "wielebny" uznał, że trzeba na pewien czas wyjechać. Wykupił kawałek ziemi w dżungli w Gujanie i założył tam plantację, którą nazwał Jonestown (Miasto Jonesa). Jednocześnie nie likwidował interesów prowadzonych przez sektę w San Francisco. Zapowiadał, że pokaże światu jak funkcjonuje idealna wspólnota, a kiedy gospodarczo stanie ona na nogach, ściągnie pozostałych wyznawców.
W dżungli Gujany Jones pogrąża się w coraz większym szaleństwie. Zaczyna prześladować go obsesja śmierci. Nie wiadomo, czy naprawdę był ciężko chory, ale brał ogromne ilości lekarstw zawierających narkotyki i sądził, że niedługo umrze. Postanowił pociągnąć za sobą swoich ludzi... Wprowadził najpierw tzw. białe noce: trwające wiele godzin nocne apele, podczas których wnoszono kadź z sokiem pomarańczowym. Jones mówił wszystkim, że to trucizna, którą powinni wypić, żeby szybciej przenieść się do lepszego świata. Sam pił pierwszy, potem ludzie z jego najbliższego otoczenia, następnie pozostali. Opornych zmuszano. Potem Jones mówił, że wprawdzie nie była to trucizna, ale cieszy się, że nawet wizja śmierci nie rozdziela ich wspólnoty.
Jonestown stało się obozem koncentracyjnym. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od osady ludzie Jonesa wyłapywali uciekinierów. Ludzie nie mogli też pisać listów. Białe noce urządzano coraz częściej, a dnie ludzie spędzali na niewolniczej pracy na plantacji.


Trucizna i kule

Dołączona grafika

Artykuł Kilduffa, mimo głosów protestu, wzbudził jednak zaniepokojenie w kręgach rządowych. W San Francisco Kongres USA rozpoczął śledztwo pod nadzorem kongresmana Leo Ryana. Wychodziły na jaw sprawy przerażające. Okazało się, że Jones torturuje członków wspólnoty i to nawet małe dzieci. Jeśli dziecko na widok "wielebnego" nie uśmiechnie się w porę albo nie przywita nakazaną formułką ("dzień dobry ojcze, jaka radość widzieć ciebie") jest poddawane w specjalnym pokoju... elektrowstrząsom.
Rząd USA nie mógł jednak natychmiast zlikwidować kolonii w Gujanie, nie posiadając niezbitych dowodów łamania prawa. Jonestown było bowiem prywatną posiadłością poza granicami państwa. Pojechał więc tam sam Leo Ryan z kilkoma dziennikarzami.
18 listopada doszło do tragedii. Część członków Świątyni Ludu zgłosiła się do kongresmana, że chce wrócić razem z nim. Tuż przed powrotem, na pasie startowym lotniska w Port Kaituma, oddalonego od Jonestown o pięć kilometrów, Ryan, trzej towarzyszący mu dziennikarze oraz kilkoro uciekinierów, zostali zamordowani strzałami z broni maszynowej.
Tymczasem w samym Jonestown 900 osób zażyło truciznę. Nie wiadomo jak to wszystko naprawdę wyglądało. Wiadomo tylko, że wokół miejsca tragedii Jones rozstawił kordon uzbrojonych strażników. Ocalały dwie osoby: Stanley Clayton i Odell Rhodes, którym w ogólnym zamieszaniu na początku "ceremonii" udało się ukryć, a potem wymknąć do dżungli. W Jonestown znaleziono 903 trupy. Wśród nich było ciało Jonesa, ale nie wypił on trucizny. Miał kulę w czaszce.
Razem z osobami zabitymi na lotnisku zginęło 914 ludzi. Być może w kolonii przebywało więcej osób, około 1200. Policja, która przybyła na miejsce tragedii stwierdziła, że kasa pancerna, w której "wielebny" trzymał pieniądze, została rozbita.

Cytaty pochodzą z książki Jacka Syskiego "Świątynia zagłady", Warszawa 1980
Portal wiara.pl

  • 0

#2

bolek.
  • Postów: 203
  • Tematów: 2
Reputacja neutralna
Reputacja

Napisano

Jak łatwo sprawdzić na google, aktualnie mamy grubo ponad 500 Mesjaszy w świecie i kilku rodaków w Polsce.
Charakterystyczną cechą Mesjaszyjest ; Pedofilia, pedalstwo i wszelkiej maści i kalibru zboczenia seksualne i umysłowe oraz nadzwyczajne zdolności wyłudzania pieniędzy.
  • 0

#3

Kwarki_i_Kwanty.
  • Postów: 510
  • Tematów: 44
  • Płeć:Mężczyzna
  • Artykułów: 14
Reputacja dobra
Reputacja

Napisano

Jim Jones był jednym z najbardziej charyzmatycznych liderów, przywódców organizacji, zbiorowości o różnym przeznaczeniu, czy nawet państw, w dziejach świata. Amerykanin wciągu swej wyjątkowej kariery zszedł jednak na złą drogę. Gdyby tylko wykorzystał swój talent przekonywania ludu do swoich racji, do podejmowania odpowiednich kroków ku jakimś zmianom etc.; gdyby postanowił roztaczać aurę swej osoby w nieco inny sposób od tego, przez który go poznaliśmy, to być może bylibyśmy świadkami liderowania Jonesa w bardzo ważnej pro-społecznej, politycznej organizacji bądź instytucji. Może byłby on premierem, prezydentem czy jakąś inną ważną znamienitością. A może to tylko czcze życzonka, bezsensowne błagania, gdyż możliwe, iż pisane było mu stać się tym kim w rzeczywistości był w swym życiu. Z tym czego ,,dokonał", to jak Jones splamił honor ludzkości, sądzę, że ktoś taki jak on nie powinien się w ogóle urodzić.

Aby szerszej zapoznać się z osobą Jima Jonesa a.k.a. ,,Wielebnego", ,,Ojca", polecam m.in. obejrzeć miniserial dokumentalny pt. "Jonestown: Terror in The Jungle (2018)" - czteroodcinkowy dokument zrealizowany bodajże z okazji 40 lat od pamiętnego 18 listopada 1978 roku, gdy w ,,azylu" Jima Jonesa w Gujanie życie straciło ponad 900 ludzkich istnień, poprowadzonych ku zbiorowemu samobójstwu. Dokładnie było to łącznie 918 ofiar (w tym Sharon Amos, jej troje dzieci, kongresmen Ryan i innych zabitych w Port Kaituma) – choć różne źródła podają, że życie mogło stracić wtedy około 1200 osób. Jak widać liczby te paraliżują, zawiązują supeł chłodu wokół trzewi, ściskając go nad wyraz mocno, do zatracenia. A był to skutek niesłychanej, niewypowiedzianej wręcz determinacji Jonesa, idącej w przeczący zdrowemu rozsądkowi kierunku; to wypadkowa piekielnie rozwiniętych zdolności dominacji Wielebnego, w tym kontroli i manipulacji wolną wolą ślepo oddanych mu wyznawców.

Serial serialem, bo dużo więcej i rozleglej w wielu aspektach o Jimie Jonesie - jego życiu, jego świątyni, celach, a także skłonnościach psychopatycznych, mówi reportaż biograficzno-śledczy, z typowo dziennikarskim drygiem, narracją i stylem prowadzenia treści. A jest nim beletrystyka, w Polsce wydana przez Wydawnictwo Poznańskie pt. "Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo".

Temat Jima Jonesa powinien na niniejszym forum być szerszej dyskutowany i omawiany! To na tyle intrygująca persona, a sama ta jego ,,cudowna" Świątynia Ludu (i tak chodziło o Socjalizm) i wydarzenia z 18 listopada 1978 roku owiane wręcz bezbrzeżną tajemnicą i jakby ,,niedającym spokoju, niedokończonym śledztwem", że powinno zwrócić się na to odpowiednią uwagę, poświęcić czas na dyskusję, wymianę informacji.

Za racjonalizacją i tą jadowitą płytką dobrocią Jima Jonesa kryła się chęć osiągnięcia jak najlepszego dla siebie wyniku w wyznaczonych przez siebie celach, także uczynienia wszystkiego, aby po wsze czasy być u szczytu władzy, aby zdominować określoną populację ludzi określoną ideą. Finalnie i tak nigdy nie będzie nikogo powyżej ,,Ojca” sekty czy jakiegoś liczącego się w społeczeństwie ugrupowania. Ponad nim nie będzie nawet Boga, bo to on jest Bogiem, a jego majestat powinien podziwiać cały świat. Jim Jones był właśnie taką osobą. Tak właściwie na określenie go człowiekiem nie powinien on zasługiwać. W Jonesie zamieszkał podstępny obślizgły garbus, garbaty stwór, którego pielęgnował przez całe swoje życie. Jego wiara w Boga była pusta, bezsensowna, jałowa. Religia istniała w przekonaniu Jonesa do jednego celu: chytrego przeciągnięcia wiernych na stronę socjalizmu. Dla członków wspólnoty, jako ,,Ojciec” wydawał się on być zawsze wszechobecny i wszechmocny. W końcowej fazie istnienia Świątyni Ludu, w Jonestown na Gujanie, Jones był na zmianę olśniewający i niepokojący. Gdy osadnicy 18 listopada 1978 roku nie chcieli zażywać trucizny, bo i tacy się zdarzali, Jones wywierał na nich taki wpływ, że i tak tego dokonali, i tak popełnili to pamiętne po dziś dzień samobójstwo.
  • 1



Użytkownicy przeglądający ten temat: 1

0 użytkowników, 1 gości oraz 0 użytkowników anonimowych