... poza tym to prawdopodobnie jedyny lek na raka ..
Ostatnia wypowiedź stara jak świat, ale w związku z tym, że wątek jest przyklejony to chyba nikt nie będzie miał pretensji, jeśli się dopiszę...
No więc, gdyby marihuana była 'prawdopodobnie jedynym lekiem na raka' to z pewnością jakiś koncern farmaceutyczny by to już opracował i bił na tym dużą kasę. Nie mam pojęcia gdzieś to wyczytał, ale portale typu sfora.pl, wp.pl, onet.pl, gazeta.pl czy inne badziewia to nie są rzetelne źródła informacji. Uwierz mi, gdyby była taka możliwość to lek byłby od dawna na rynku. Pomijam tutaj legalność, ponieważ marihuana jest legalna w części krajów, a zastosowanie medyczne też by na 100% zostało zalegalizowane w innych gdyby było skuteczne. Też trzeba brać pod uwagę, że młodzież sobie kręci jointy ze skunów, mieszając zielone z tytoniem. Podążając tym tokiem myślenia, marihuana z jointa -jest- rakotwórcza.
Ale z pewnością nie podlega dyskusji fakt, że marihuana może być i często jest częścią chemioterapii podczas leczenia raka... lekarz często 'po koleżeńsku' sugeruje przypalenie skuna na skutki uboczne chemioterapii - głównie mdłości, które po prostu uniemożliwiają normalne funkcjonowanie.. ja przez to rozumiem zwracanie każdego posiłku w postaci niestrawionej papki. W takich przypadkach marihuana może dać takiemu nieszczęśnikowi kilka dni, miesięcy, lat w miarę normalnego życia.
Moim zdaniem, ten Bodek bierze te swoje opowieści z kosmosu. Oczywiście ja nie popieram brania narkotyków - po prostu uważam, że to jest indywidualna sprawa każdego człowieka. To, że jakiś tam facet skoczył z mostu to w 99% nie jest wina zioła, ale raczej wcześniej ukrytej choroby psychicznej, która się ujawniła po zajaraniu sobie. Marihuana w takich przypadkach jest tylko, no nie wiem, można powiedzieć, że 'katalizatorem'. (Tak, forumowi chemicy, wiem, co to jest katalizator, ale brakuje mi odpowiedniejszego słowa). Też pewnie słyszeliście takie stwierdzenie, że 'narkotyki są dla mądrych ludzi' i w tym jest trochę prawdy. Też wam opowiem, coś a la Bodek, z tym, że z życia wzięte i nie tak bardzo podkolorowane. Mam takiego znajomego, facet po technikum, bez wyższego wykształcenia - generalnie mądry facet. Mieszkał w stolicy, wkręcił się trochę w dilerskie towarzycho, spróbował koksu. Wiadomo - kokaina dla burżujów, 140 złoty za sztukę, kogo na to stać? W szczególności, że kokaina w działaniu wcale nie jest taka fazowa. Szczerze, 'jazdy' nie ma w ogóle. Działa krótko, około 20 minut, człowiek się czuje szczęśliwy, wszystkie problemy znikają, uspokaja się. Taki lajcik. Dobry kop na rozpoczęcie dnia, pierdolniesz sobie kreskę i jesteś ustawiony na cały ranek. I właśnie dlatego to się robi niebezpieczne, ponieważ zamiast porannej kawki to ludzie sobie kreseczkę układają na lusterku. Wracając do historii, mój przyjaciel wciągnął sobie kilka razy, bodajże z trzy... i na tym się skończyło, nic go nie wciągnęło. Przyjemnie, ale to nie dla niego. Woli się piwa napić, zrobić flaszkę z kolegami. To, czy ktoś się wkręci to zależy tylko i wyłącznie od tej osoby. Tak samo ludzie piją alkohol, też się uzależniają. Zaraz na mnie ktoś naskoczy, że jak ja mogę porównywać alkohol do narkotyków... a no mogę, bo to jest świetne porównanie. Gdyby narkotyki były ogólnodostępne, to te żule spod monopolowego by były na heroinie, a tak to są napruci winem marki 'wino' za 3,60. Mechanizm jest taki sam. Jeszcze łatwiej, nikotyna, też tak działa. Wiem co mówię, bo sama od roku palę, mniej więcej pół paczki dziennie. Ktoś zapali, spodoba mu się ten leciutki, ledwie wyczuwalny kop to się wkręci, nie posmakuje mu to więcej nie zapali.
Tyle. Nie pierdzielcie już więcej głupot.