






96. Kent (Military Odyssey), czyli Orzeł Wylądował (VIII)
Metrem i pociągiem dotarłam do stacji przeznaczenia - Maidstone East. Dalej transportem publicznym nie dojadę - musiałam zdać się na usamochodowionego kolegę (który -oczywiście- spóźnił się ponad 2 godziny). Czekałam sobie na ławeczce, w battle dressie ze spadochronowymi naszywkami i napisami "POLAND", a koło mnie co i rusz przechodzili Niemcy. Lepiej nie mogłam trafić...
Krótka przejażdżka vanem po malowniczych okolicach i już - jesteśmy na miejscu. Pora rozbić namiot i wyładować sprzęt. Niedaleko nas rozłożyli się nasi brytyjscy koledzy, z którymi nie raz i nie dwa mieliśmy przyjemność organizować wspólne dioramy, a których nieodmiennie nazywam Niezwykłymi Angielskimi Gentlemanami. Wiele razy wdawałam się z nimi w nie-tak-krótkie pogawędki, jako że "koledzy" z grupy często wychodzili na patrole, na których nie uwzględniali obecności ochotniczek. Niezwykli Angielscy Gentlemani zawsze służą mi pomocą za szpejem (na miarę swojej wiedzy, oczywiście), a nawet pożyczyli mi lepszy młotek, gdy mocowałam się z -jeszcze nie rozbitym- namiotem. To jest właśnie ta różnica w mentalności - Brytyjczyk pożyczy kobiecie wbijającej śledzie lepszy młotek, a Polak zrobi to za nią.
W piątek teren dostępny był wyłącznie dla grup reko - był to czas na rozstawienie się ze sprzętem i odwiedzanie się nawzajem. Spotkałam na swej drodze wielu ubiegłorocznych znajomych, między innymi "Fhęcz Pahtizą", Richthofena z rozwalonym Fokkerem, pierwszowojennych Prusów, dużą grupę ATSek (mój brytyjski odpowiednik), Niemców z Ostfrontu i amerykańskiego sanitariusza (zawarliśmy umowę - on pomaga naszym, a ja - jego żołnierzom). Tego właśnie wieczoru skończył mi się likier korzenny, który miał starczyć na cały weekend. Nauczka na przyszłość - zabierać po jednej butelce na jeden wieczór.
Sobota rano, reszta naszej ekipy dociera na miejsce (bo przecież najlepiej przyjechać na gotowe, czyż nie?). Pomagam kolegom się obszyć (niektórzy mają po jednej kurtce BD i muszą co i rusz odpruwać/przyszywać odpowiednie naszywki), witam się z Niezwykłymi Angielskimi Gentlemanami i ruszam w tournee po stoiskach ze szpejem i modelami. Udało mi się dostać między innymi świetnej jakości Czerwonego Barona, dwie polskie tankietki 1/72 (źle odlane, ale za grosze), Ju-88, Dorniera, Carriera II, japońskich piechociarzy i kilka paczek zdekompletowanych Brytoli (będą na części). Ze szpejem raczej krucho...
Noc z soboty na niedzielę zapisała się dość niezwykłą kartą - otóż po raz pierwszy miałam okazję komuś pomóc jako sanitariusz. Amerykański mechanik wpadł w odwiedziny do któregoś z nas - zauważyłam, że po ręce cieknie mu strużka krwi. Jak się okazało, majstrował coś przy jeepie czy tam dodge'u i tak jakoś w jego ręce znalazł się drut. Częściowo wewnątrz. Tak to jest, kiedy przepisy behape ma się w de.
Pierwsza niedzielna bitwa była czymś, co rekonstruktorzy nazywają "przeciąganiem liny" - czyli na gigantycznym obszarze tłukła się garstka osób, dodatkowo ganiając się jak dzieci w piaskownicy i rzucając patykami... przepraszam - oszczepami czy innymi dzidami, które oczywiście nie miały szansy trafić i lądowały metr przed przeciwnikiem. Słabiutko. Natomiast druga bitwa była drugowojenna i uwierzcie mi - warto było tłuc się taki kawał trzema środkami transportu choćby dla tego widowiska. Halftracki, czołg, ambulanse, całe pułki żołnierzy armii wszelakiej, tu i ówdzie wybuchy, niebo zamieniające się w jeden wielki kłąb dymu... Coś pięknego. Podczas bitwy słowo "Niemcy" było pojawiało się praktycznie co chwilę - ani razu nie usłyszałam "naziści". Szach-mat, narzekacze.
Po bitwie między naszą bazą a terenem Niezwykłych Angielskich Gentlemanów rozłożył się z plandeką jakiś facet i zaczął wykładać brytyjski szpej. Było tego naprawdę sporo. Po wyciągnięciu wszystkich paczek, skrzynek, kartonów i pojedynczych rzeczy wyjął kartkę z cennikiem i pudełko na forsę, po czym oznajmił wszem i wobec, że wszystko, co widać jest na sprzedaż i mamy brać, co chcemy. W ten właśnie sposób kupiłam za bezcen dwie pary grubych, oryginalnych skarpet, sweterek z brytyjskiego przydziału, collarless, spadochroniarski toczek (niemal nie do zdobycia), etykietki na puszki, metalowe pudełko na "ostateczną" rację żywnościową i parę innych cudów. Nie wiem, kim był ten facet, ale niech Pan Bóg mu błogosławi, a na ścianach jego domu niech nigdy nie pojawi się grzyb.
I to by było na tyle. Impreza była przewidziana do poniedziałku, ale niestety musiałam wracać dzień wcześniej. Po pożegnaniu serecznych znajomych i obiecaniu im, że na pewno zobaczymy się za rok, nie pozostało mi nic innego, jak spakować manatki i zwijać się do domu. A uwierzcie mi - z tym był problem...
Zobacz też:
Relacja z ubiegłorocznej edycji imprezy
W Nottingham od kilku lat jest sklep z militariami i rzeczami z demobilu.
Lokalizacja: https://www.google.c...1.1373626,20.5z
Sklep nazywa się Anchor Supplies. Podobnych jest w UK pod dostatkiem: https://www.google.c...z/data=!3m1!4b1
To nie jest reklama, tylko info dla zainteresowanych.